|

Sport na celowniku terrorystów. "Wojna w Izraelu niczego nie zmienia"

GettyImages-118368584
GettyImages-118368584
Źródło: Russell Mcphedran/Getty Images

Podkładanie bomb, ataki na autokary z piłkarzami, a nawet porwania zawodników. Historia sportu naznaczona jest aktami terroryzmu. Po niedawnym zabójstwie dwóch szwedzkich kibiców w Belgii oraz wprowadzeniu najwyższego stopnia zagrożenia terrorystycznego we Francji coraz więcej mówi się o bezpieczeństwie igrzysk w Paryżu. I wielu innych imprez sportowych, które terroryści mogą próbować wykorzystać.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Żółto-niebieskie barwy narodowe, w których szwedzcy kibice podążali na stadion Stadion Króla Baudouina I w Brukseli, kosztowały ich życie. To po nich napastnik zdołał zidentyfikować narodowość swoich ofiar. Z przekazanych przez służby informacji wynika, że szukał Szwedów, by zemścić się za to, że szwedzkie władze nie pozwoliły mu osiedlić się w tym kraju.

Gdy w przerwie meczu z Belgią szwedzcy piłkarze dowiedzieli się o śmierci dwójki rodaków, odmówili wyjścia na drugą połowę meczu. Spotkanie zostało przerwane, a po kilku dniach UEFA zdecydowała, że nie będzie dokończone. Wynik 1:1, jakim skończyła się pierwsza połowa, został uznany za końcowy.

Mecz jako taki nie był celem zabójcy, ale ponieważ ofiarami zostali kibice, rozgorzała dyskusja na temat bezpieczeństwa imprez sportowych, gromadzących przecież tłumy kibiców. Zwłaszcza że w przyszłym roku czekają nas w Europie dwie wielkie imprezy: igrzyska olimpijskie w Paryżu i piłkarskie mistrzostwa Europy w Niemczech.

- Terroryzm to forma komunikacji, a prawie każdy atak ma na celu przyciągnięcie uwagi do sprawców. Duże imprezy sportowe dają organizacjom terrorystycznym możliwość uzyskania ogromnego międzynarodowego rozgłosu dla ich agendy - pisze specjalista ds. terroryzmu z Uniwersytetu w Londynie dr Anthony Richards.

W przeszłości nie zawsze chodziło o rozgłos. Czasami o zemstę. A nawet o powodzenie na giełdzie.

Terroryści dosięgają igrzysk

To były najczarniejsze godziny w historii igrzysk olimpijskich. Rankiem, piątego września 1972 roku, do wioski olimpijskiej w Monachium zakradła się grupa intruzów. Odszukali pokoje reprezentantów Izraela weszli do środka, używając skradzionych wcześniej kluczy. Zaskoczeni we śnie zawodnicy i trenerzy próbowali się bronić i krzykiem wzajemnie ostrzegać o niebezpieczeństwie. W trakcie szamotaniny z napastnikami i próby ich obezwładnienia dwóch Izraelczyków zostało zastrzelonych.

Terroryści, należący do palestyńskiej organizacji Czarny Wrzesień, wzięli dziewięciu zakładników. W zamian za ich uwolnienie zażądali wypuszczenia ponad dwustu więzionych w Izraelu osób, głównie Palestyńczyków oraz dwójki podejrzewanych o terroryzm Niemców z organizacji Frakcja Czerwonej Armii, przebywających w niemieckim areszcie: Ulrike Meinhof i Andreasa Baadera.

Władze Izraela odmówiły negocjowania z terrorystami. Niemcy gotowi byli uwolnić swoich więźniów i zapłacić porywaczom dowolną kwotę, ale terroryści na to nie przystali.

Igrzyska, pierwszy raz w ich nowożytnej historii, zostały zawieszone. Choć nieliczni znali skalę rozgrywającego się w wiosce dramatu.

- Pojawiały się jakieś plotki, ktoś słyszał strzały, ale szczegółów nie znaliśmy. Dopiero po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, co się stało - wspomina w rozmowie dla tvn24.pl Andrzej Supron, który w Monachium walczył o medale w zapasach.

W czasie negocjacji terroryści zgodzili się, by przetransportowano ich na lotnisko, skąd samolotem mieli udać się do Egiptu. Niemieckie władze podjęły decyzję o przygotowaniu zasadzki i zabiciu terrorystów.

Ta operacja kompletnie się nie powiodła. Okazało się, że porywaczy jest więcej, niż zakładano. Zawiodła komunikacja. Do tego pierwsze strzały snajperów chybiły, demaskując pułapkę. Doszło do strzelaniny. Porywacze zabili wszystkich zakładników.

Jeden z terrorystów w wiosce olimpijskiej w Monachium w 1972 roku
Jeden z terrorystów w wiosce olimpijskiej w Monachium w 1972 roku
Źródło: Russell Mcphedran/Getty Images

- Po tym zdarzeniu życie w wiosce olimpijskiej się zmieniło. Odcięto nas od kibiców, którzy zawsze gromadzili się, żeby nas zobaczyć, wziąć autograf. Zamknięto dyskotekę dla zawodników. Dało się wyczuć atmosferę zadumy i smutku - mówi Andrzej Supron, obecnie prezes Polskiego Związku Zapaśniczego.

Na stadionie olimpijskim zorganizowano uroczystości upamiętniające ofiary. Igrzyska jednak kontynuowano. Z dalszego udziału wycofała się reprezentacja Izraela oraz członkowie kilku innych reprezentacji.

- Bomba w Białym Domu, wybuch miny w Watykanie czy trzęsienie ziemi w Paryżu nie poniosłyby się takim echem, jak operacja w Monachium. Z propagandowego punktu widzenia to był całkowity sukces - miał podsumować zamach palestyński działacz Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny George Habasz, cytowany przez Petera Taylora w "Państwach terroru".

Trzech ocalałych i zatrzymanych terrorystów trzy tygodnie później zostało zwolnionych. RFN wymieniła ich za porwany samolot Lufthansy.

Szukający sprawiedliwości i zemsty Izrael zainicjował operację "Gniew Boży". Agenci Mossadu mieli za zadanie odnaleźć i zlikwidować nie tylko porywaczy, ale też ich mocodawców. W 1979 roku zlikwidowano politycznego przywódcę Czarnego Września. Te działania stały się kanwą dla filmów "Miecz Gideona" Michaela Andersona i "Monachium: Zemsta" Stevena Spielberga.

Z chęci zysku

Dwanaście lat po wydarzeniach w Monachium Andrzej Supron był świadkiem innego ataku, który szczęśliwie skończył się na strachu. Podczas mistrzostw Europy w zapasach w szwedzkim Jönköping do hali wszedł mężczyzna z bronią w ręku.

- W pewnym momencie widzimy, że idzie człowiek z pistoletem. Sędzia to zobaczył i uciekł z maty. Kto mógł, to uciekał. Staliśmy ze Staszkiem Krzesińskim przy samej barierce i Staszek nagle ruszył w kierunku tego faceta. Wpadł w niego w pas i przewrócił go na ziemię - opisuje Andrzej Supron.

- To był odruch. Doskoczyłem do niego, obezwładniłem, odebrałem pistolet, potem zajęły się nim służby. Czy się bałem? Nie wiem, nie było czasu na analizowanie - wspominał po latach Stanisław Krzesiński, będący wówczas w sztabie polskiej kadry.

Mężczyzną okazał się mieszkający w Szwecji obywatel Związku Radzieckiego. Jego zachowanie było protestem wobec sowieckich władz, które nie chciały się zgodzić na wyjazd do Szwecji jego rodziny.

- Pistolet był nienaładowany. Chciał tylko nastraszyć i zwrócić na siebie uwagę. Prasa w Szwecji szeroko się o tym rozpisywała. O Staszku też. U nas było cicho na ten temat, bo trzeba by napisać, czego domagał się ten człowiek. A to by przecież nie przeszło - mówi Andrzej Supron.

Osobiste pobudki kierowały też odpowiedzialnym za atak na piłkarzy Borussii Dortmund w 2017 roku. Na trasie przejazdu klubowego autokaru, którym zespół jechał na mecz ćwierćfinału Ligi Mistrzów z AS Monaco, eksplodowały trzy domowej roboty bomby ukryte uprzednio w krzakach.

- Po wybuchu, wszyscy się skuliliśmy, a niektórzy rzucili się na podłogę. Nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje - relacjonował bramkarz Roman Buerki. Siedzący obok niego Marc Bartra został raniony odłamkami szkła. Obrażenia odniósł też eskortujący zawodników policjant. Przed poważniejszymi konsekwencjami eksplozji piłkarzy uchroniła wzmacniana konstrukcja autokaru, w tym szyb.

Na trasie przejazdu autokaru Borussii eksplodowały trzy bomby ukryte w krzakach
Na trasie przejazdu autokaru Borussii eksplodowały trzy bomby ukryte w krzakach
Źródło: Maja Hitij/Getty Images

Wieczorny mecz Borussii został przełożony na kolejny dzień.

Na miejscu zdarzenia znaleziono listy, w których odpowiedzialność za atak biorą na siebie islamiści. Była to jednak tylko nieudana zmyłka, przygotowana dla służb przez prawdziwego sprawcę. Okazał się nim 28-letni Rosjanin z niemieckim paszportem. Mężczyzna zaplanował atak na piłkarzy, aby… zarobić na giełdzie. Przed podłożeniem ładunków wybuchowych dokonał inwestycji, mających przynieść mu zysk w wyniku spadku wartości akcji Borussii, którego spodziewał się po swoim ataku. Najwyraźniej nie przewidział, że warte 78 tysięcy euro transakcje, poczynione w dniu meczu, będą jedną z obciążających go poszlak.

Po zatrzymaniu mężczyzna tłumaczył, że nie chciał nikogo skrzywdzić i umieścił w swoich bombach tyle materiału wybuchowego, by nikt nie zginął. Za 28-krotnie usiłowanie zabójstw sąd skazał go na 14 lat.

- Osoby niezwiązane z organizacją terrorystyczną są trudniejsze do wytropienia. Z nikim się nie kontaktują, więc zostawiają po sobie mniej śladów. Na szczęście w pojedynkę trudno przeprowadzić akcję o dużej skali - mówi Marcin Samsel, ekspert ds. bezpieczeństwa.

Autobus z piłkarzami stał się też celem ataku tuż przed Pucharem Narodów Afryki w 2010 roku. Zmierzający na turniej w Angoli piłkarze Togo zostali ostrzelani przez kilkunastu sprawców. Trzech członków sztabu zginęło, dziewięć osób zostało rannych. Przez odniesione w tym zajściu rany bramkarz Kodjovi Obilale musiał zakończyć karierę.

Napastnikami byli separatyści z jednej z licznych frakcji Frontu Wyzwolenia Enklawy Kabindy - organizacji od lat 70. partyzancko walczącej o oderwanie się tego regionu od Angoli. Zatrzymani tłumaczyli, że autobus z piłkarzami ostrzelali omyłkowo, bo ich celem mieli być angolscy żołnierze. Pod naciskiem swojego rządu reprezentacja Togo wycofała się z turnieju, za co została zdyskwalifikowana nie tylko z tamtej, ale i dwóch kolejnych edycji Pucharu Narodów Afryki. Dopiero Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu w Lozannie unieważnił tą absurdalną decyzję.

Bezpieczny stadion

Podczas serii zamachów w Paryżu w 2015 roku jeden z zamachowców samobójców próbował wedrzeć się na Stade de France podczas meczu Francji z Niemcami. Został powstrzymany przez stewardów. Wysadził się więc przy bramkach wejściowych, zabijając przy tym jednego przechodnia.

Wybuch był słyszany na stadionie. Meczu jednak nie przerwano. Nie podjęto też decyzji o ewakuacji.

- Jeżeli system bezpieczeństwa jest szczelny, to znaczy wchodzący na stadion są dobrze skontrolowani, a w środku odpowiednio monitorowani, to w sytuacji kryzysu na zewnątrz obiekt staje się dla kibiców miejscem bezpiecznym - tłumaczy Marcin Samsel.

Kibice po meczu Francja-Niemcy czekali na murawie na zgodę na opuszczenie stadionu
Kibice po meczu Francja-Niemcy czekali na murawie na zgodę na opuszczenie stadionu
Źródło: Xavier Laine/Getty Images

- Ewakuacja zawsze jest brana pod uwagę, ale sama w sobie wiąże się z ryzykiem, chociażby wybuchu paniki. Poza tym fałszywy alarm może być próbą wyciągnięcia ludzi ze stadionu, żeby w otwartej miejskiej przestrzeni zranić możliwe wiele osób. Wtedy nie trzeba już bomby. Wystarczy na przykład użyć samochodu, żeby wjechać w tłum - dodaje.

Pod stadionem umieszczone na sobie ładunki zdetonowało jeszcze dwóch terrorystów. Według śledczych planowali wysadzić się właśnie po tym, jak stadion zostanie ewakuowany w związku z pierwszym wybuchem.

W 2004 roku odpowiadający za bezpieczeństwo w czasie meczu Realu Madryt z Realem Sociedad uznali, że zagrożenie wybuchem na stadionie jest realne. To były czasy aktywności ETA, która podkładała bomby pod pociągi, instytucje publiczne i samochody. Lewicowi ekstremiści, walczący, jak twierdzili, w swoim mniemaniu o niepodległość Kraju Basków, na przestrzeni kilku dekad zabili ponad 800 osób.

Kilkadziesiąt tysięcy zasiadających na Santiago Bernabeu osób w ciągu około dziesięciu minut zostało ewakuowanych. Piłkarze również. Ubrani w stroje meczowe, w korkach, z niedbale zarzuconymi kurtkami, stali się symbolem brutalnego wdzierania się terroryzmu do sportu.

- Tam zapadła decyzja inna niż w Paryżu, bo uznano, że istnieje prawdopodobieństwo, że ktoś mógł wnieść ładunek na stadion. Stwierdzono, że bezpieczniej będzie poza nim - analizuje Marcin Samsel.

Służby przeszukały stadion. Niczego podejrzanego nie znaleziono. Ale meczu już nie udało się wznowić. Ostatnich sześć minut zostało dogranych trzy tygodnie później.

ETA dawała się we znaki również poszczególnym zawodnikom. Polityka organizacji obejmowała ściąganie "podatku rewolucyjnego", jak nazywano haracz, wyłudzany od co bardziej majętnych Basków. Do wytypowanych trafiały informacje, że mają płacić na niepodległościową działalność ETA. Kto nie chciał płacić, musiał żyć w strachu, że pod jego dom czy samochód zostanie podłożona bomba.

Ewakuacja Estadio Santiago Bernabeu po przerwanym meczu Realu Madryt z Realem Sociedad w 2004 roku
Ewakuacja Estadio Santiago Bernabeu po przerwanym meczu Realu Madryt z Realem Sociedad w 2004 roku
Źródło: Denis Doyle/Getty Images

Pewnego dnia wezwanie do zapłaty dostał Bixente Lizarazu, francuski piłkarz, mistrz świata z 1998 roku. Miał baskijskie korzenie, a ETA - chcąca niepodległości również francuskiej części Kraju Basków - uznała, że grając dla Francji, zdradza swój kraj. Piłkarz odmówił płacenia, a jego rodzina dostała ochronę.

W 2007 roku ostrzeżenia przed bombami ETA dostali organizatorzy Tour de France, którego trasa przecinała Kraj Basków. Te niestety nie okazały się fałszywe. Podczas jednego z etapów rzeczywiście doszło do eksplozji dwóch ładunków. Szczęśliwie kolarze zdołali już minąć obszar, gdzie doszło do wybuchu.

Z zagrożeniem terrorystycznym latami mierzył się Rajd Dakar. Trasa wyścigu zawsze wymagała podejmowania szczególnych środków bezpieczeństwa. Mowa przecież o kilku tysiącach kilometrów bezdroży i zawodnikach, nierzadko samotnie zapuszczających się w bezludne obszary.

W 2004 roku właśnie ze względów bezpieczeństwa zdecydowano, że rajd nie przejedzie przez kraje Afryki Zachodniej. Meta - zamiast w stolicy Senegalu, Dakarze – znajdowała się w egipskim Szarm el-Szejk. W kolejnych latach, również z uwagi na zagrożenie terrorystyczne, z mapy wyścigu wypadło Mali.

Aż nadszedł rok 2008, gdy na dzień przed startem podjęto decyzję o odwołaniu rajdu. Miało to związek z atakiem na kilku francuskich turystów, którzy zginęli w Mauretanii z rąk dżihadystów. Organizatorzy nie dali się przekonać władzom kraju, że te dopilnują bezpieczeństwa zawodników, a że przez Mauretanię miała przebiegać ponad połowa trasy – imprezę odwołano.

Ta już nigdy do Afryki nie wróciła. Od 2009 Dakar - już tylko z nazwy - rozgrywano w Ameryce Południowej, a od 2020 przemierza pustynie Arabii Saudyjskiej.

"Przewidzieliśmy wszystko"

Wśród wielu imprez sportowych zaplanowanych na 2024 rok wyróżniają się dwie największe: igrzyska olimpijskie w Paryżu i piłkarskie mistrzostwa Europy w Niemczech. Obie na dużym obszarze, wymagającym zapewnienia bezpieczeństwa na licznych obiektach. Do tego z udziałem milionów kibiców. Organizatorzy igrzysk już sprzedali ponad siedem milionów wejściówek na zawody.

- Zapewnienie bezpieczeństwa sportowcom i kibicom będzie dużo trudniejsze niż podczas mistrzostw świata w Katarze. Tam wszystko rozgrywało się na niedużym obszarze. Można było skontrolować każdego, kto przyjeżdżał do kraju, a sportowców dało się umieścić w bezpiecznej bańce - zauważa Marcin Samsel.

Przygotowania do bezpiecznego przeprowadzenia i Euro, i igrzysk już trwają. Obejmują m.in. szkolenia służb i pracowników ochrony. Przejdą je też wolontariusze. Ważne jest, by jak najwięcej osób zachowało czujność przez całe igrzyska.

To właśnie czujność jednego z ochroniarzy zminimalizowała szkody wybuchu bomby w parku w Atlancie podczas trwania igrzysk w 1996 roku. Podłożył ją prawicowy ekstremista Eric Rudolph zatrzymany dopiero wiele lat później. W wyniku eksplozji zginęła jedna osoba, ponad sto zostało rannych. Ofiar mogłoby być o wiele więcej, gdyby ochroniarz Richard Jewell w porę nie dostrzegł podejrzanego pakunku i nie ostrzegł zebranych w parku kibiców.

Akcja służb po wybuchu w Atlancie w 1996 roku
Akcja służb po wybuchu w Atlancie w 1996 roku
Źródło: Jim Davis/The Boston Globe/Getty Images

- Dokładnie wiemy, ilu i gdzie ludzi potrzebujemy. Obiekt po obiekcie, dzień po dniu. Współpracujemy ze wszystkimi służbami, bo bezpieczeństwo igrzysk od początku jest dla nas najważniejsze - przekonuje szef komitetu organizacyjnego igrzysk Tony Estanguet.

Słowo "bezpieczeństwo" może być najczęściej odmienianym w czasie paryskich igrzysk, również w kontekście wojny na Bliskim Wschodzie.

O tym, że sytuacja polityczna przekłada się na nastroje społeczne, a w konsekwencji i na udział sportowców z danego kraju w imprezie, przekonali się organizatorzy tegorocznych mistrzostw świata juniorów w zapasach. Pierwotnie mistrzostwa miała organizować Polska, ale brak zgody na wjazd do kraju zawodników z Rosji i Białorusi poskutkował przeniesieniem imprezy do Jordanii.

- Po tym, jak w krajach skandynawskich palono Koran, Szwedzi i Duńczycy byli ostrzegani, że ich przyjazd do Jordanii nie skończy się dla nich dobrze. I w końcu  zrezygnowali z udziału w mistrzostwach. Nie pojechali też na nie zapaśnicy z Izraela - wskazuje Andrzej Supron.

Ale Tony Estanguet uspokaja: - Wojna niczego nie zmienia. Nie zamierzamy niczego zmieniać, bo od początku jesteśmy przygotowani najlepiej, jak to możliwe. Przewidzieliśmy wszystko, co trzeba było przewidzieć.

Czytaj także: