Do 4 osób wzrosła liczba ofiar demonstracji w Birmie

Aktualizacja:

Co najmniej 4 osoby zginęły podczas tłumienia przez policję i wojsko demonstracji w Rangunie. Sytuacja w Birmie zaostrza się. Jeszcze dziś zbierze się dziś Rada Bezpieczeństwa ONZ, która zajmie się konfliktem w tym kraju.

Rano armia i policja birmańska otoczyły sześć największych klasztorów buddyjskich w Rangunie. Już wtedy padły pierwsze strzały w powietrze. Wojsko użyło też gazów łzawiących, by rozpędzić kilkusetosobowy tłum demonstrantów pod główną buddyjską świątynią w Rangunie.

Mimo pokazu siły armii i policji, demonstrujący mnisi usiłowali wejść na teren zamkniętej przez wojsko ranguńskiej pagody Szwedagon. Tam doszło do pierwszego poważnego starcia - pałkami pobito kilkunastu mnichów.

Kiedy do zaatakowanych mnichów dołączyli mieszkańcy miasta, liczący prawie 10 tys. osób tłum ruszył pokojowym marszem w kierunku położonej na drugim krańcu miasta buddyjskiej pagody Sule. Gdy manifestanci znaleźli się niedaleko Sule, wojsko usiłowało zablokować pochód, oddając serię strzałów w powietrze. Mnisi i mieszkańcy miasta szli jednak dalej. Doszło do kolejnych przepychanek z żołnierzami. W efekcie 100 osób zostało rannych, a 200 aresztowano. Według agencji AFP jeden z mnichów został zastrzelony, gdy próbował odebrać broń żołnierzowi, pozostałe ofiary pobito na śmierć.

"Cały świat patrzy teraz na Birmę" Mam nadzieję, że Rada Bezpieczeństwa zbierze się natychmiast, dziś i przedyskutuje sprawę i zobaczy, co można zrobić - powiedział w reakcji na wydarzenia w Rangunie premier Wielkiej Brytanii Gordon Brown. I rzeczywiście, kilka godzin później szef francuskiego MSZ Bernard Kouchner oznajmił, że Rada Bezpieczeństwa zbierze się w trybie pilnym dzisiaj o godz. 21 czasu polskiego.

- Nie będzie bezkarności dla tych, którzy depczą prawa człowieka mieszkańców Birmy - zapewniał Gordon Brown. - Cały świat patrzy teraz na Birmę; jej nielegalny i represyjny reżim powinien wiedzieć, że cały świat pociągnie go do odpowiedzialności - dodał brytyjski premier. Jego zdaniem cały problem sankcji wobec junty rządzącej krajem osiągnie teraz zupełnie inny wymiar. Pierwszą jednak rzeczą, jaką powinno zrobić ONZ jest wysłanie do Birmy specjalnego wysłannika.

Widać, że Brownowi zależy, by cały świat mówił w sprawie Birmy jednym głosem, bo taka właśnie jedność może przynieść najlepsze rezultaty.

Szef dyplomacji francuskiej Bernard Kouchner, którego kraj sprawuje przewodnictwo w Radzie Bezpieczeństwa, powiedział, że nadzwyczajne posiedzenie RB może zakończyć się przyjęciem tekstu potępiającego wydarzenia w Birmie, wzywającego do czujności i poparcia dla wysłania misji Narodów Zjednoczonych do tego kraju. W Birmie znajduje się zespół koordynujący Program Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP) oraz biuro specjalnego wysłannika ds. Birmy Ibrahima Gambariego.

USA i UE wspierają mnichów, Rosja i Chiny są obojętne Jednocześnie USA i Unia Europejska zwróciły się w środę do RB ONZ, by rozważyła sankcje przeciwko Birmie. Potępiły też użycie siły wobec demonstrantów i zaapelowały do władz o "otwarcie procesu dialogu z prodemokratycznymi liderami, w tym z (przywódczynią birmańskiej opozycji) Aung San Suu Kyi, i przedstawicielami mniejszości".

Zaniepokojenie sytuacją w Birmie po raz pierwszy wyraziły Indie - sąsiad i jeden z głównych partnerów handlowych tego kraju. Do tej pory indyjski rząd stał na stanowisku, że nie będzie mieszał się w wewnętrzne sprawy Birmy.

Władze w Moskwie uznały, że "proces, który obecnie toczy się w Birmie, nie zagraża pokojowi ani bezpieczeństwu międzynarodowemu i regionalnemu".

"Zasadą nieingerencji w wewnętrzne sprawy" Birmy będą się również kierować Chiny, co oficjalnie potwierdziły we wtorek. Rosja i Chiny, które dysponują prawem weta w Radzie, są sojusznikami Birmy; kraje te stały się głównym dostawcą broni dla junty wojskowej po nałożeniu przez Zachód sankcji w 1988 r.

"Wystąpienie przeciwko mnichom musi odbić się echem w całej Birmie" Środa jest dziewiątym dniem manifestacji mnichów buddyjskich, domagających się poprawy warunków życia Birmańczyków i powrotu demokracji w kraju rządzonym od 45 lat przez junty wojskowe.

Do dziś junta nie reagowała przemocą na demonstracje prowadzone przez mnichów. Powodów użycia siły może być kilka. Po pierwsze deklaracja Chin, które wczoraj ogłosiły, że nie będą ingerować w wewnętrzne sprawy Birmy. Po drugie, protestanci do haseł ekonomicznych dołączyli żądania polityczne, skandując: "demokracja, demokracja".

Zdaniem analityków, na ulicach Rangunu w ciągu ostatnich dziewięciu dni doszło do konfrontacji między dwiema głównymi siłami Birmy: dysponującymi ogromnym autorytetem moralnym klasztorami buddyjskimi i władzą, mającą za sobą całą machinę wojskową.

Wystąpienie przeciwko mnichom - podkreślają analitycy - musi odbić się echem w całej Birmie, gdzie większość mieszkańców to żarliwi wyznawcy buddyzmu. "Podniesienie ręki na mnichów stanie się iskrą, mogącą prowadzić do powstania całego społeczeństwa przeciwko władzom" - powiedział cytowany przez agencję Reutera ekspert Bradley Babson, były wysłannik Międzynarodowego Funduszu Walutowego do Birmy.

Od ponad czterdziestu lat Birma jest rządzona przez juntę wojskową. Ostatni raz Birmańczycy przeciwstawili się jej tak otwarcie w 1988 roku. Wtedy wystąpienia domagające się demokracji zostały krwawo zdławione, zginęło wtedy ponad 3000 osób.