Mosty zaczęły się walić w sobotę, około 16. Nie ma prądu, leki i żywność przylatują śmigłowcem. Dom pana Józefa jest teraz nad rzeką, która kiedyś była drogą. Tam, gdzie była rzeka, są resztki domu, z którego zdążyli uciec sąsiedzi pana Józefa. Dotarliśmy do Gierałtowa, do odciętej od świata wioski ledwie kilkaset metrów od granicy z Czechami. Niemal całe popołudnie lało.
Droga na miejsce wiedzie przez zrujnowane przez powódź Stronie Śląskie. Najpierw przejeżdżam przez zdewastowany częściowo most nad rzeką Morawką. Z niemałym trudem omijam wyrzucone przez powódź na trasę gałęzie, to, co zostało z niektórych zabudowań - deski i dechy, głazy wielkości nawet piłki do koszykówki, które mogła przynieść woda, tak silny był nurt. Na wyznaczonej przez służby drodze mieści się teraz jedno auto - priorytet mają samochody wojskowe i ciężarówki z pomocą humanitarną. Także lawety pomocy drogowej. Kolejność przejazdu wskazują żołnierze WOT-u. Tworzą się korki, ale bez nadzoru byłby paraliż.
Droga prowadząca do Gierałtowa (administracyjnie to dwie miejscowości - Gierałtów Stary i Gierałtów Nowy) urywa się kilkaset metrów dalej, na wysokości niewielkiego mostu nad rzeką Białą Lądecką. Do soboty był to urokliwy, szemrzący górski potok przepływający w pobliżu rozsianych w okolicy gospodarstw agroturystycznych, pensjonatów i domów gościnnych. - To, co się stało w sobotę to było coś nie z tego świata. Powódź stulecia z 1997 roku to przy tym pikuś - opowiada mi Józef Kałużny.
Spotykamy się w punkcie pomocy. Akurat je zupę. Oprócz posiłku, papierowych ręczników, środków czystości i leków, dostać tu można też zgrzewki z wodą albo agregat prądotwórczy. Takie "ciężary" przewożą strażacy i przedstawiciele kilku fundacji pracujących na miejscu quadami. Kursują w jedną i w drugą stronę. Nic innego na razie tu nie dojedzie. Bo spokojna dotąd rzeczka zerwała trzy okoliczne mosty i obecnie płynie tam, gdzie jeszcze do niedawna była droga.
Most pierwszy
Pan Józef zgadza się być naszym przewodnikiem. Dodaje, że dotąd do Gierałtowa nie dotarli żadni inni dziennikarze. - Trzeba pokazać, co się tutaj dzieje. W radiu słyszałem, że u nas nie jest tak źle. No to chyba czas udowodnić, że prawda jest inna - mówi.
Obok gigantycznej dziury w moście jest szeroki na kilka metrów ocalały pas asfaltu. Dzięki niemu można przejść na drugą stronę. Po drugiej stronie stoi kilka samochodów - uwięzionych na kilkukilometrowej drodze pomiędzy zerwanymi mostami. W jednym z nich siedzi mężczyzna z długą brodą, który na nasz widok włącza klakson i macha do nas.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam