W środę w Poznaniu karetka przyjechała do mężczyzny, który zasłabł, dopiero ponad dwie godziny po zgłoszeniu i - zdaniem świadków - po około 30 zgłoszeniach telefonicznych na linię alarmową 112. Informacje trafiły na pogotowie, dlaczego więc tak późno interweniowano? - System jest niestabilny. Wystarczy drobny element i wszystko zaczyna się sypać - mówi lekarz ratownictwa medycznego.
Wojewoda wielkopolski zwrócił się do Rejonowej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Poznaniu o wyjaśnienie sytuacji, do której doszło w środę wieczorem na ul. Garbary.
Około 60-letni mężczyzna zasłabł na przystanku. Przechodnie natychmiast wezwali pogotowie. Zgłoszenie na numer 112 odebrano o godz. 18:39, karetka na miejsce dotarła jednak dopiero przed godz. 21. Poszkodowanemu pomógł m.in. przypadkowy przechodzień, który jak się okazało, jest ratownikiem medycznym. Pomoc utrudniała mu jednak złamana ręka. Interweniowali także strażnicy miejscy. Zdaniem świadków całego zdarzenia i osób pomagających mężczyźnie przed przyjazdem karetki, na pogotowie dzwoniono około 30 razy.
"Widać obciążenie systemu"
Jak tłumaczy Adam Pietrzak, lekarz ratownictwa medycznego, takie sytuacje niestety się zdarzają.
- Widać jakie jest obciążenie systemu ratownictwa medycznego. Kiedyś odpowiadaliśmy za pomoc doraźną, teraz załatwiamy tez sprawy typowo internistyczne, które należą do przychodni, utykają w szpitalnych oddziałach ratunkowych. W efekcie najbardziej sprawna część systemu staje się niewydolna - mówi.
Brak karetek powoduje, że zwiększa się czas oczekiwania na interwencję. - Jeżeli pięć karetek wyślemy do jednego wypadku, to rejon operacyjny w promieniu 20-30 km jest pusty. Jak zespoły ratownicze utkną w jakiejś małej miejscowości, to pozostawione karetki także zostawiają pusty rejon i czas kolejnych interwencji rośnie - opisuje cały mechanizm.
Nie wystarczy dowieźć do szpitala
Zdaniem Pietrzaka, winny takiego stanu rzeczy jest też system przekazywania pacjenta szpitalowi. Dziś załoga karetki musi poczekać aż pacjent zostanie odebrany przez konkretnego lekarza w szpitalu na izbie przyjęć. Nie wystarczy dostarczyć go do szpitala. - Zespół nie może zostawić go na korytarzu i odjechać. Musi czekać albo jechać dalej, bo się odbija od dwóch-trzech oddziałów i szuka dla pacjenta miejsca w szpitalach - tłumaczy Pietrzak.
Kłopot pojawia się także w przypadku interwencji u pacjenta, wymagającego specjalistycznej opieki. Karetki wówczas muszą opuścić przypisany rejon i dowieźć go na odpowiedni oddział. - Zdarza się, że trzeba pokonać 60-100 km. Na przykład w woj. mazowieckim wiele zespołów z rejonu musi przyjeżdżać na specjalistyczne badania do Warszawy. Fizycznie zaczyna brakować wtedy zespołów - zauważa Pietrzak.
Dylematy dyspozytora
Lekarz zwraca także uwagę na trudną pracę dyspozytora. - W najbardziej zaawansowanych systemach ma on podgląd gdzie znajdują się jego zespoły ratownictwa. W kolejce jednak często ma 2-3 zgłoszenia i na zasadzie natchnienia duchem świętym, musi zdecydować gdzie wysłać karetkę, co wymaga pilniejszej interwencji. Wystarczy drobny element - jakiś korek czy awaria sprzętu - i wszystko zaczyna się sypać. Rosną czasy, przybywa zgłoszeń - wyjaśnia.
Stąd niezwykle istotne są dane, jakie przekazujemy dyspozytorowi. - Jedynym narzędziem dysponenta jest słuchawka. Na podstawie tego musi dokonać "cudownego wyboru" gdzie wysłać karetkę - mówi Pietrzak.
Najważniejsze dla niego informacje to lokalizacja, ilość poszkodowanych i określenie co się stało. - Zdarza się, że ucieka sygnał, wyładowuje się telefon. Stąd najpierw powinniśmy mówić gdzie sytuacja ma miejsce. To także przyspiesza pracę dyspozytora, który już w tym momencie stawia w stan gotowości zespół ratunkowy, który zawsze może odwołać - tłumaczy Pietrzak.
Niezwykle ważne jest także podanie numeru kontaktowego przez zgłaszającego. Dzięki temu dyspozytor lub załoga karetki może doprecyzować miejsce zgłoszenia czy dopytać czy nie przekręcono nazwy ulicy.
- Zawsze powinniśmy podawać po kolei nazwę miasta, ulicy, dzielnicę i najlepiej numer domu. Jeżeli sytuacja ma miejsce na trasie, podajmy jej numer, relację i najbliższy słupek kilometrowy. Jak te informacje dostaniemy, nie ma szans, żebyśmy to schrzanili - mówi Pietrzak.
Karetka powinna dojechać w 10 minut
Świadkowie zdarzenia na ul. Garbary w Poznaniu twierdzą, że dzwonili na numer 112 około 30 razy. Zdaniem Pietrzaka to za dużo. - Realny czas dojazdu karetki w mieście to około 10 minut. Po takim czasie można zadzwonić ponownie, doprecyzować, dopytać czy dobrze nas zrozumiano - wyjaśnia.
Jak podaje rzecznik wojewody wielkopolskiego, Poznań ma do dyspozycji 23 karetki różnej specjalizacji. W środę na linię alarmową 112 dyspozytorzy otrzymali w sumie około 300 zgłoszeń. Sprawa interwencji na ul. Garbary jest wyjaśniana przez Rejonową Stację Pogotowia Ratunkowego w Poznaniu.
Autor: FC/kv / Źródło: TVN 24 Poznań
Źródło zdjęcia głównego: TVN 24