W Zbąszyniu spod ziemi wygarniętej przez koparkę zaczęły wypadać kości. Szacuje się, że należały do kilkunastu osób. Nie wiadomo, kiedy zmarli, nie wiadomo, kim byli. Czy mogli mieć związek z tragiczną historią sprzed II wojny światowej? Na te pytania odpowiedź dadzą prawdopodobnie dopiero badania antropologiczne.
Zbąszyń, 30 listopada 2020 r.
Operator koparki podnosi łyżkę z ziemią i wrzuca ją na wywrotkę. Nagle wśród ziemi zauważa kości. Natychmiast przerywa pracę. Wzywa policję, a ta na miejsce ściąga prokuratora.
Prokurator nie ma łatwego zadania. Nie wiadomo, w jaki sposób szczątki ułożone były w ziemi - koparka zdążyła je już naruszyć.
O pomoc prosi biegłą antropolog. Ta ocenia, że znalezione szczątki przeleżały tam co najmniej 80 lat. Ale nie więcej niż 120.
Szybkie liczenie kości pozwala jej ocenić, że szkielety należały do 12-15 osób. Znalazły się tam też kości zwierzęce, prawdopodobnie należące do psa.
Wstępne oględziny nie wskazały na to, by szczątki mogły należeć do ofiar jakiejś egzekucji.
Jednocześnie nie znaleziono przy nich ubrań, biżuterii, nieśmiertelników czy guzików. A nawet okuć trumien.
- Kości zostały zabezpieczone przez biegłą, będą poddane badaniom - mówi prok. Marcin Jakubowski, zastępca prokuratora rejonowego w Nowym Tomyślu.
Teraz śledczy mają ciężki orzech do zgryzienia.
Nie wiadomo, skąd szczątki wzięły się w tym miejscu. Nie wiadomo, do kogo należą. A na szczegółowe wyniki badań biegłej trzeba poczekać przynajmniej kilka tygodni.
Okoliczni mieszkańcy twierdzili, że w czasie II wojny światowej w okolicy miał znajdować się niemiecki obóz pracy. Śledczy zamierzają te informacje zweryfikować. - Będziemy badać kontekst historyczny, co mogło być w tym miejscu podczas II wojny światowej - mówi prok. Jakubowski.
***
Dr Przemysław Słowiński, historyk Akademii im. Jakuba z Paradyża w Gorzowie Wielkopolskim, zwraca jednak uwagę, że w Zbąszyniu nie było obozów pracy. - Takie funkcjonowały w sąsiednim Zbąszynku. Więźniowie pracowali przy naprawie torów kolejowych i rozbudowie dworca kolejowego czy w firmie budowlanej "Carl Plinke" z Hanoweru. W Zbąszyniu – podobnie jak w Zbąszynku - funkcjonowały natomiast oddziały pracy – komanda. Było też więzienie przeznaczone dla Polaków, mężczyzn, w którym kary odbywali także nieletni. W ramach tego więzienia w styczniu 1942 roku utworzono tam oddział dla skazanych na karę obozu karnego do trzech miesięcy, przeznaczony dla Polaków pochodzenia żydowskiego. Założono go w 1941 roku, a zlikwidowano w 1944, rok po zamknięciu więzienia. Zmarło w nim 39 osób, z czego na pewno o siedmiu możemy powiedzieć, że zostali zabici przez Niemców – mówi.
Czas okupacji na terenach wokół dworca kolejowego w Zbąszyniu nie jest jednak jeszcze dostatecznie zbadany, a stąd już tylko krok od miejsca, w którym znaleziono szczątki.
Ale i poza II wojną światową, we wskazanym przez biegłą czasie, między 1900 a 1940 rokiem, na jakie datuje odnalezione szczątki, w Zbąszyniu działo się wiele.
I wojna światowa ominęła Zbąszyń i jego okolice. Ale już podczas powstania wielkopolskiego w latach 1918–1919 trwały tu zacięte walki powstańców z wojskiem niemieckim.
Po zwycięskim powstaniu, w okresie II Rzeczpospolitej, stał się miasteczkiem granicznym. Dla wielu Zbąszyń był wtedy bramą na świat, którą otwierał paszport. W 1938 roku, właśnie za sprawą paszportów, o Zbąszyniu usłyszał cały świat.
Zbąszyń, 28 października 1938 r., około godz. 20:30
Polska policja w pobliżu szosy Zbąszyń-Rogatka, około kilometra od granicy z Niemcami, zatrzymała 654 osoby. Wśród nich byli zarówno mężczyźni, jak i kobiety oraz dzieci. Z walizkami, jakimiś pakunkami.
Kierownik Komisariatu Granicznego Policji Państwowej nie wiedział, co zrobić z tak liczną grupą, która właśnie nielegalnie wkroczyła na terytorium Polski. Wezwał posiłki i ogłosił alarm dla całej jednostki.
"Zatrzymanych cofnąłem do linii granicznej i otoczyłem kordonem z policjantów oraz strażników straży granicznej napływających stopniowo" – pisał w raporcie aspirant Adam Olasik.
Zbąszyń, ten sam dzień, około godz. 22:00
Lokomotywa ciągnąca osiem wagonów pasażerskich minęła Neu Bentschen, ostatnią niemiecką stację. Polska strona dała zgodę na wjazd pociągu na jej terytorium.
Na peronie w Zbąszyniu ustawili się celnicy i policjanci. Po chwili skład wtoczył się na stację. W środku było 800 osób.
"Wielu z nich jest ubranych bardzo porządnie i wygląda inteligentnie. Nie brak jednak między nimi Żydów z brodami i pejsami. (…) Większość głośno biada — przeważnie w języku niemieckim" - pisał Kurier Poznański.
Po chwili celnicy i policjanci już wiedzą – w pociągu są sami Żydzi.
Mówią, że po drugiej stronie granicy, na stacji w Krzyżu (90 km na północ od Zbąszynia – dop. red.), znajduje się jeszcze kilka pociągów, przepełnionych Żydami. Również na zielonej granicy znajduje się kilka tysięcy Żydów, których władze niemieckie odstawiły do granicy polskiej samochodami.Kurier Poznański, 29 października 1938
Siedem miesięcy wcześniej
Rola Adolfa Hitlera rosła. 12 marca z Wehrmachtem wkroczył do Austrii i dokonał anschlussu.
Żydzi z Austrii zaczynali myśleć o ucieczce. Na podobny krok zdecydowało się już wcześniej 150 tysięcy Żydów mieszkających w Niemczech. To efekt ustaw norymberskich z 1935 roku, na mocy których m.in. pozbawiano ich obywatelstwa Rzeszy, ochrony prawnej i własności.
Kilka dni później Polska postawiła ultimatum… Litwie. Żądała natychmiastowego nawiązania stosunków dyplomatycznych, co nie nastąpiło od czasu buntu Żeligowskiego i zajęcia przez Polskę Wilna w 1920 r. Dwa dni później "przyciśnięta" Litwa zgodziła się na wspomniane warunki. To oznaczało, że polskie wojsko nie musiało już stać na pogotowiu na granicy polsko-litewskiej i mogło skupić się na zagrożeniu ze strony III Rzeszy.
W międzyczasie rząd przygotowywał projekt ustawy dającej możliwość pozbawienia polskiego obywatelstwa osób, które nie przebywały w kraju przez ostatnie pięć lat lub nie wróciły do Polski na żądanie urzędu zagranicznego RP. Tak "zabezpieczaliśmy się" przed ewentualnym przybyciem Żydów uciekających z III Rzeszy. Ustawa została podpisana 31 marca.
Za granicą mało kto o niej wiedział. Owszem, było radio, prasa… Ale kto czytał polskie ustawy?
Na 29 października wyznaczono datę końcową rejestracji paszportów polskich obywateli przebywających za granicą i umieszczenia w nich adnotacji o ważności. Po tym terminie "niezweryfikowani" mieli stracić polskie paszporty.
Trzy dni przed tym terminem Heinrich Himmler podjął decyzję o wydaleniu wszystkich Żydów polskiego pochodzenia, znajdujących się na terenie III Rzeszy.
Różne miasta w Niemczech, 27-28 października 1938 r.
Marga Goren-Gothelf z mamą i siostrą mieszkały w Brandenburgii nad Hawelą. Wieczorem 27 października usłyszały pukanie do drzwi.
"Policjant poprosił mamę o przekazanie polskich paszportów jej i mojej siostry Pauli. Paula miała wtedy 17 lat, a ja 13 i byłam zarejestrowana w paszporcie mojej matki (ja i moje siostry urodziłyśmy się w Niemczech, ale nie otrzymaliśmy obywatelstwa niemieckiego). Policjant powiedział mojej matce, że sprawdzają wszystkie zagraniczne paszporty i że mamy je odebrać następnego ranka w ratuszu. Miałyśmy się tam zgłosić o 9:00"*.
W innych miastach zwykle żydowskie rodziny z polskimi paszportami budzono nad ranem, kazano spakować im niezbędne rzeczy i prowadzono na komisariat lub do innego miejsca zbiórki.
- Brat i ja spaliśmy. Mama nas obudziła i powiedziała, żebyśmy wstali, ubrali się i założyli dwie warstwy odzieży. Ona w międzyczasie spakowała swoją walizkę i opuściliśmy mieszkanie. Nie wiem… Dla mnie to było tak, jakbyśmy poszli do więzienia – mówiła Izabela Webber, która mieszkała wtedy w Duesseldorfie**.
Stamtąd zabierano ich na dworzec i pakowano do pociągów. Mogli mieć ze sobą jedynie 10 marek (około 1/10 pensji większości robotników), resztę konfiskowano.
Neu Bentschen (dziś Zbąszynek), wieczór 28 października 1938 r.
Pociągi dotarły do ostatniej stacji przed polską granicą.
Marga Goren-Gothelf: Było już ciemno, kiedy wychodziliśmy z pociągu i nie mieliśmy pojęcia, gdzie jesteśmy. W trakcie podróży doczepiano do pociągu wagony z Żydami z innych miejscowości, dlatego trwała znacznie dłużej. Szliśmy na granicę poganiani przez esesmanów. Tym, którzy mieli problem z niesieniem walizek, kazali je zostawiać przy drodze.
Zyndel Grynszpan: SS-mani okładali nas pejczami, bili maruderów; ci, którzy nie byli już w stanie chodzić, byli przeciągani po ziemi – krew spływała ze wszystkich stron. Wyrywali nam walizki, które trzymaliśmy w dłoniach, traktowali nas niesłychanie brutalnie, niemal barbarzyńsko. Po raz pierwszy zetknąłem się u Niemców z takim zezwierzęceniem. (…) Potem dostaliśmy rozkaz: "Biegiem! Biegiem! Ale szybko!". Zostałem uderzony z tyłu i wpadłem do rowu. Syn pomógł mi wstać i powiedział: "Niech ojciec biegnie, bo inaczej go zamordują!". Wówczas znaleźliśmy się przy polskiej granicy, w tzw. "zielonej strefie". Kobiety już tam były. Zaczęto strzelać do kobiet – było tam zbyt wielu ludzi. Polacy o niczym nie wiedzieli. Wezwano polskiego generała i kilku oficerów, którzy obejrzeli nasze dokumenty, po czym przekonali się, że mamy na nich wypisane polskie obywatelstwo oraz że dysponujemy specjalnymi paszportami***.
Marga Goren-Gothelf: Gdy dotarliśmy do niemieckich rogatek granicznych, podnieśli je, żebyśmy mogli przejść, ale Polacy po drugiej stronie nie podnieśli swoich, więc byliśmy stłoczeni między tymi dwoma stanowiskami na ziemi niczyjej. Nasza grupa była mała, ale dołączyły grupy z innych miast. (…) Na tym małym odcinku ziemi niczyjej spędziliśmy całą noc na nogach (…) Noce październikowe są tam długie i zimne. Staliśmy w milczeniu i każda rodzina starała się nie zgubić się w ciemności. Co pewien czas rozlegały się krzyki matek wzywających dzieci. Było dla nas jasne, że nie możemy wrócić, ale nie wiedzieliśmy, czy to Polacy nas wpuszczą. Niemcy powiedzieli nam, że gdybyśmy próbowali wrócić, to zaczną strzelać. Polscy strażnicy przed nami też byli uzbrojeni.
Zbąszyń, 29 października 1938 r.
Marga Goren-Gothelf: O świcie Polacy podnieśli szlaban i przepuścili nas. Znaleźliśmy się na obrzeżach małego miasteczka Zbąszyń. Zebraliśmy się na otwartej działce w pobliżu dworca kolejowego. Tam dostaliśmy pierwszą filiżankę gorącej herbaty i do dziś pamiętam jej ciepły, słodki smak.
W międzyczasie do Zbąszynia docierali kolejni Żydzi: pociągiem o 2:56 – 1050 osób, o 9:09 – 800, o 10:53 – 500, o 13:00 – kolejne 500, wreszcie o 17:39 – 550.
Kolejne setki dostały się do Polski pieszo, przekraczając "zieloną granicę".
W sumie do całej Polski deportowano około 17 tysięcy Żydów z polskim obywatelstwem. Najwięcej do Zbąszynia. W ciągu półtorej doby liczba mieszkańców miasteczka się co najmniej podwoiła. - Zbąszyń miał wtedy około 4500 mieszkańców. Przez półtora dnia w Zbąszyniu znalazło się 8-9 tysięcy ludzi – mówi Wojciech Olejniczak z Fundacji TRES, która przypomina o wydarzeniach z 1938 roku.
Z policyjnego raportu wynika, że 2336 osób w ciągu pierwszych dwóch dni opuściło Zbąszyń. Ostatni - 31 października o godzinie 15:30.
Jak mówi Olejniczak, ci, którzy mieli trochę pieniędzy, kupowali bilety i jechali do rodziny w głąb kraju. - Bilety tekturkowe w kasach dworca szybko się skończyły, wobec czego zaczęto je wypisywać ręcznie. Potem przyszedł rozkaz z Warszawy, żeby zamknąć miasto i zabroniono z niego wyjazdu – tłumaczy.
Eugeniusz Kruszewski doskonale pamiętał tę sytuację, choć miał wtedy zaledwie dziewięć lat. Wstał rano i ruszył do szkoły. Gdy wyszedł na ulicę, oczom nie wierzył. - Nagle pojawiła się masa obcych zupełnie ludzi. Trudno mi powiedzieć, ile było tysięcy, ale była masa ludzi na ulicy i wszędzie. Wkrótce okazało się, że to właśnie ci, którzy wczesnym rankiem byli naciskani ze strony niemieckiej do przekroczenia granicy z Polską – opowiadał Fundacji TRES.
Wszystkich ulokowano tymczasowo w budynku dworca i w koszarach.
"Tutaj rozgrywały się straszliwe sceny. (…) Kobiety i dzieci mdlały, wpadały w rozpacz, ludzie umierali, mieli twarze żółte jak wosk. To było jak cmentarz pełen zmarłych. Byłem też wśród osób, które zemdlały. Tam nie było niczego do jedzenia poza suchym więziennym chlebem, nie było niczego do picia. Nie spałem w ogóle, dwie noce spędziłem na peronie, jedną w poczekalni - to tam zemdlałem. Nie było nawet miejsca, by stać. W powietrzu brakowało tlenu. Kobiety i dzieci były na wpół martwe" – pisał jeden z Żydów w liście, który można znaleźć w zbiorach Instytutu Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu Jad Waszem.
W mieście gorączkowo poszukiwano miejsc, które można przekształcić w kwatery zbiorowe.
Ostatecznie żydowskie rodziny umieszczono w młynie miejscowego Żyda Grzybowskiego (1500 osób), w dawnym budynku szkoły (400 osób), na strzelnicy (250 osób), w dawnych koszarach (150 osób), w miejskiej sali ćwiczeń (120 osób) i bożnicy (100 osób).
Spali na słomie, nawet w boksach końskich. Najmłodsze dzieci trafiły do sali gimnastycznej, gdzie zapewniono im względny komfort.
Izabella Webber pamięta, że z rodziną trafiła do młyna albo jakiegoś dużego magazynu. Spali na ziemi na siennikach. - To był nasz dom do czasu, aż wujek Leo Grünberg przyszedł i znalazł nas, i powiedział, że może wziąć mnie, żebym zamieszkała razem z rodziną. Nie mógł zabrać mamy ani brata, bo miał troje swoich dzieci i prowadził interes, więc oni zostali w obozie.
Ona miała to szczęście, że w Zbąszyniu miała rodzinę. Znalazła się w gronie około 1500 osób, które pod swoje dachy przyjęli mieszkańcy miasteczka.
Przyjęła ich też rodzina Kruszewskich.
Eugeniusz Kruszewski: Jak wróciłem ze szkoły, to mieliśmy w domu sporo obcych ludzi, właśnie tych Żydów wypędzonych z Niemiec. Każde miejsce siedzące to było jedno miejsce do zamieszkania dla tych przybyszów. Mieliśmy cztery krzesła, dwa fotele i kanapę. Każde z tych miejsc było jednym miejscem dla tych wygnańców i tam mieszkali. (…) Sypialnia i kuchnia były dla nas.
Wojciech Olejniczak z fundacji TRES chwali ówczesnych mieszkańców Zbąszynia. - Zdali wtedy egzamin z człowieczeństwa – mówi.
A trzeba przypomnieć, że politycy i prasa podsycali wtedy w społeczeństwie nastroje antysemickie. Te można było wyczuć także w Zbąszyniu, w którym jeszcze 20 lat wcześniej Żydów mieszkało sporo.
Wojciech Olejniczak: Jeszcze w XIX wieku Zbąszyń był konglomeratem dość typowym dla tych terenów. Mieszkali tu katolicy, ewangelicy i Żydzi. Wszyscy mieli swoje świątynie. Po odzyskaniu niepodległości Niemcom nie pozwolono na większe własności ziemskie. Te wykupywane były przez państwo, wobec czego Niemcy wyprowadzali się. Podobnie działo się z Żydami.
W Zbąszyniu w 1938 r. mieszkało jedynie osiem rodzin żydowskich.
Wojciech Olejniczak: Było ich tak mało, że nie dawało się zebrać dziesięciu mężczyzn, by odprawić modlitwę. Tu nie było gminy żydowskiej. Panował raczej klimat "goń Żyda". Na przykład Żydzi mieli zakaz wstępu na plażę w określonych godzinach.
Tymczasem gdy "wróg publiczny" pojawił się w mieście, zbąszynianie zobaczyli, że to tacy sami ludzie jak oni.
Co prawda zarabiali na tym, że przyjmowali Żydów pod własny dach, ale kwoty, jakie za to otrzymywali, były symboliczne.
Olejniczak: Zwrócono się do mieszkańców z pytaniem, czy mają miejsce w mieszkaniach. Ceny były urzędowo ustalone: inne za łóżko, inne za siennik. To nie były stawki wygórowane.
Mimo to wielu z mieszkańców decydowało się oddawać im swoje posłanie, a sami spali w kuchni na słomie. Wszyscy wychodzili z założenia, że Żydzi są tu na chwilę. Nikt nie przypuszczał, że zostaną na dłużej.
Kłopot był nie tylko z zakwaterowaniem Żydów. Pierwszego dnia w Zbąszyniu zabrakło chleba, jajek i mięsa. Ceny żywności poszybowały w górę, na co szybko zareagowały władze Zbąszynia. Burmistrz wydał decyzję o regulacji cen, co miało zapobiegać spekulacji.
Pomocy ze strony władz państwowych i wojewódzkich w zasadzie nie było. Starosta nowotomyski ograniczył się do apelu do piekarzy i wędliniarzy, by pojechali do Zbąszynia i sprzedawali swoje wyroby w koszarach.
Chleb, ciepłe napoje i zupy dostarczali uchodźcom sami mieszkańcy.
Pierwsza pomoc ze strony polskich Żydów w postaci transportu chleba z masłem i kotłów do gotowania kawy i herbaty dotarła 30 października. Utworzyli oni Ogólny Komitet Pomocy Uchodźców Żydowskim z Niemiec, na który wpływały pieniądze z Polski i z zagranicy, przeznaczone na pomoc deportowanym do Zbąszynia. Za pieniądze kupowano żywność, koce, odzież, buty, zapewniano też pomoc lekarską.
Delegacja komitetu, która koordynowała akcję pomocową, pojawiła się w Zbąszyniu 31 października. Dzień później udało się im uruchomić trzy pierwsze kuchnie polowe, które wydawały regularne posiłki.
Emanuel Ringelblum, który został kierownikiem kwater, pisał: Zbąszyń stał się symbolem bezbronności Żydów polskich. Żydzi zostali upokorzeni do poziomu trędowatych, do obywateli trzeciego kraju. (…) Myślę, że nigdy nie było tak okrutnej i bezlitosnej deportacji wobec jakiejkolwiek gminy żydowskiej jak ta niemiecka deportacja. Widziałem kobietę, którą zabrano ze swojego domu w Niemczech, kiedy była w piżamie (ta kobieta jest teraz na wpół obłąkana). Widziałem kobietę po pięćdziesiątce, która została sparaliżowana z domu; potem aż do granicy została niesiona w fotelu przez młodych Żydów (do dziś jest w szpitalu). Widziałem mężczyznę cierpiącego na śpiączkę, który został przeniesiony przez granicę na noszach, okrucieństwo, którego nie dorównano w całej historii.
***
Kilka dni po przybyciu do Zbąszynia Zyndel Grynszpan wysłał list do syna przebywającego we Francji, w którym opisał, co się stało. Ten kupił rewolwer i udał się do ambasady niemieckiej, gdzie zabił Ernsta vom Ratha.
Te wydarzenia stały się pretekstem do "kryształowej nocy". W nocy z 9 na 10 listopada 1938 r. w całych Niemczech doszło do pogromu ludności żydowskiej. Zabito 91 Żydów, spalono 171 synagog, zniszczono 7500 sklepów żydowskich, zbezczeszczono cmentarze. 26 tysięcy Żydów zatrzymano i osadzono w obozach koncentracyjnych.
***
Z pomocą komitetów Żydzi stworzyli w Zbąszyniu własne miasteczko. Z wydziałami zaopatrzenia, własną służbą zdrowia, warsztatami stolarskimi, krawieckimi czy szewskimi, własną pocztą, na którą zamieniono budynek starego dworca, własnym sądem i policją, a także własnym szkolnictwem.
Trzy tygodnie po stworzeniu obozu w Zbąszyniu, odwiedził go Zbigniew Mitzner, dziennikarz "Dziennika Ludowego". Z jego wizyty powstał później głośny reportaż "Inferno w Zbąszyniu".
Jego opis warunków, w jakim przebywali wydaleni z Niemiec Żydzi budzi przerażenie:
"Wchodzimy do wielkiego budynku z cegieł. Przed wojną mieściła się tu stajnia dla koni wojskowej szkoły jazdy. Dziś mieszka tu kilkuset ludzi. Pod ścianami rzędy sienników. O wiele ich mniej niż mieszkańców. Poprzez ciepłe palto chwyta mnie przejmujące zimno murów. Wielki, wysoki gmach nie ma ani jednego pieca".
Mitzner pisze wprost: "Jesteśmy w pierwszym kręgu piekła".
- Pierwsze dni były straszne. Ludzie byli bez pieniędzy, bez jedzenia, bez dachu nad głową. Gdyby nie miejscowa ludność (osiem rodzin żydowskich i sześć tysięcy katolików, powtarzam sobie w myślach), umarliby z głodu. Przydzielono nam dawne stajnie. Przywieziono trochę słomy. A drugiego dnia zarząd miejski przysłał gorącej kartoflanej zupy. Pierwsza gorąca strawa. Potem przyszła pomoc z Warszawy. Zorganizowano aprowizację, pomoc lekarską, opiekę nad dziećmi, pocztę. Przystosowaliśmy się do tych warunków. I tak przeszły trzy tygodnie. Ale jak to ma długo trwać? Kiedy to się skończy? – pytał go jeden z mieszkańców obozu.
Lekarz, z którym rozmawiał, przyznawał, że dziennie mieli w obozie około 1000 interwencji.
"Z przerażeniem myślę, o nadejściu zimy i mrozów, co może spowodować masowe zachorowania" – mówił Mitznerowi.
Jak podkreślał dziennikarz, wśród mieszkańców Zbąszynia widać głębokie współczucie dla uchodźców z Niemiec. - Ludzie tak nie mogą się męczyć – mówił mu miejscowy restaurator i hotelarz.
I nikt nie potrafił jemu, a przede wszystkim mieszkańcom obozu, powiedzieć, jak długo to wszystko potrwa.
A rozmowy polskiego rządu z niemieckim nie przynosiły większych rezultatów. Dopiero 24 stycznia 1939 r. negocjacje dobiegły końca. Niemcy zgodzili się jedynie na to, by część deportowanych wróciła na chwilę do swoich domów, by "uregulować sprawy majątkowe". Pierwsi opuścili obóz w lutym.
Z czasem polskie władze dopuszczały do wyjazdu części Żydów w głąb kraju. Część zdecydowała się też na stałą emigrację: do Palestyny, Paragwaju czy USA. Około 600 dzieci wyjechało do Anglii w ramach tzw. Kindertransportów.
Pod koniec lutego 1939 roku w Zbąszyniu przebywało 4400 Żydów, pod koniec maja już tylko 3000, a w połowie lipca 1400.
Przez cały okres funkcjonowania obozu, utrzymywały go w zasadzie wyłącznie żydowskie komitety. Wydały na ten cel około 3,5 mln złotych.
Obóz w Zbąszyniu ostatecznie zlikwidowano 26 sierpnia 1939 r.
Pięć dni później wybuchła II wojna światowa. Szacuje się, że podczas niej w Europie zabito około 6 milionów Żydów.
Dzisiaj
Od 2008 roku o wydarzeniach ze Zbąszynia przypomina Fundacja TRES.
Jej członkowie zbierają fotografie, pamiątki, wspomnienia i relacje dotyczące tamtej deportacji. Przez 12 lat realizowała wiele wydarzeń edukacyjnych, artystycznych, wydawniczych i naukowych przybliżających historię Żydów wypędzonych z Niemiec.
Wydali książkę opisującą wydarzenia z 1938 roku z różnych perspektyw: historyków, świadków, artystów i dokumentów. Po tym samym tytułem "Do zobaczenia za rok w Jerozolimie" powstał też film dokumentalny. Wszystkie zebrane materiały fundacja prezentuje na stronie internetowej www.zbaszyn1938.pl.
W tym roku, przy wsparciu lokalnych władz, grupy społeczników i wsparciu finansowym Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny z Warszawy, w miejscach, przy których mieszkali przed II wojną światową zbąszyńscy Żydzi, fundacja wmurowała tzw. Kamienie Pamięci, czyli Stolpersteiny. W ten sposób upamiętniono zbąszyńskie rodziny żydowskie: Grunbergów, Schneiderów i Wajmanów na ulicy Senatorskiej oraz braci Grzybowskich na ulicy 17 Stycznia.
- To, co się wydarzyło w 1938 roku, dało się jeszcze opisać słowami. Tego, co wydarzyło się rok później, nie dało się już opisać – kończy Wojciech Olejniczak z Fundacji TRES.
***
Wojciech Olejniczak nie przypuszcza, by znalezione 30 listopada szczątki były związane z wydarzeniami w 1938 roku. I zwraca uwagę, że w miejscu, gdzie je znaleziono, w okresie międzywojennym znajdowała się tak zwana "Madera", dzielnica bezdomnych i półświatka. - Mieszkali tam ludzie z różnych powodów wyrzuceni poza margines. Nie było tam zwartej zabudowy, mieszkano tam w szałasach - mówi.
To mogłoby tłumaczyć, dlaczego przy ich ciałach nie znaleziono odzieży, obuwia czy biżuterii ani okuć trumien.
Czy faktycznie znaleziono ciała mieszkańców "Madery"? Tego jednak dowiemy się dopiero po otrzymaniu wyników opinii biegłej antropolog.
Miejsce, w którym znaleziono szczątki, zostało zabezpieczone, jest niedostępne dla osób postronnych.
Prace budowlane na pozostałej części terenu budowy są kontynuowane.
* cytaty Margi Goren-Gothelf pochodzą ze świadectw Żydów deportowanych do Zbąszynia, zamieszczonych przez Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu Jad Waszem
** cytaty Izabeli Webber pochodzą z rozmów nagranych przez Fundację TRES
*** cytat z zeznań Zyndel Grynszpana z 1961 r. podczas procesu Adolfa Eichmanna w Jerozolimie. Tłumaczenie: Szymon Pietrzykowski, IPN Poznań.
Korzystałem z artykułów prasowych z 1938 i 1939 roku, artykułu Ireneusza Kowalskiego "Obóz polskich Żydów, wydalonych jesienią 1938 roku z Niemiec w Zbąszyniu" z "Kroniki Wielkopolski" nr 3/1993, materiałów ze strony zbaszyn1938.pl prowadzonej przez Fundację TRES.
Autorka/Autor: Filip Czekała
Źródło: TVN 24 Poznań
Źródło zdjęcia głównego: NAC