Półroczny Maksymilian nie żyje. Jego 2,5-letnia siostra była straszona, szarpana i podduszana. Nad rodzeństwem miał się znęcać kochanek matki. Rodzice dzieci twierdzą, że o niczym nie wiedzieli. Mimo że rodzina była pod kuratelą Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, tragedii nie udało się zapobiec. Materiał z programu "Uwaga!" TVN.
- Ostatni raz widziałem dzieci w czwartek. Poszedłem z nimi na plac zabaw. Nie było żadnych śladów. Wróciłem do mieszkania. Dzieci wykąpałem. Położyłem Maksymiliana spać i Lena też usnęła - opowiada Ryszard Bocheński, ojciec dzieci.
Pan Ryszard nie mieszka z żoną od kilku tygodni. Przyjeżdżał, aby zajmować się dziećmi. Tragedia miała miejsce dzień po jego ostatniej wizycie. Sześciomiesięczny Maksymilian trafił do szpitala z ciężkimi obrażeniami ciała. Chłopca nie udało się uratować.
- Zadzwoniłem do żony. Powiedziała, że zatrzymało mu się serce. Mówiła o tym spokojnie. Powiedziała, że długo nie wstawał i jak do niego zajrzała, to był już cały siny. Zaczęła go reanimować - mówi Ryszard Bocheński.
Początkowo policja podejrzewała, że dziecko zostało pobite przez któregoś z rodziców. Parę zatrzymano. Matka, 22-letnia Karina, usłyszała zarzut zabójstwa swojego sześciomiesięcznego syna.
"Niebieska karta"
Od pół roku rodzina objęta była procedurą "niebieskiej karty". Założono ją, bo zdaniem pielęgniarki środowiskowej Karina nie dawała sobie rady z prowadzeniem domu i wychowywaniem Maksymiliana oraz jego dwuletniej siostry Leny. W kwietniu Karina powiadomiła policję o podejrzeniu, że nad Leną znęca się jej ojciec. Wszczęto postępowanie. Jednak podejrzenia nie potwierdziły się i postępowanie umorzono.
Teraz, już po śmierci Maksymiliana, okazało się, że dziećmi często zajmował się Grzegorz B., przyjaciel matki. To on opiekował się rodzeństwem w dniu tragedii.
- Mężczyzna wskazał, że matka wyszła na stację benzynową po odbiór przesyłki. W domu przebywał sześciomiesięczny Maksymilian. Dziecko spało. Gdy się obudziło, podszedł do łóżeczka i wziął dziecko. W tym czasie miała zadzwonić matka, co spowodowało upuszczenie dziecka na podłogę - relacjonuje Ewa Romankiewicz, rzecznik prasowa Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie. - Twierdzi, że próbował je reanimować. Być może w trakcie tej reanimacji dziecko jeszcze kilkakrotnie uderzyło główką o podłogę. Następnie odłożył dziecko do łóżeczka, nie mówiąc nic matce, co się wydarzyło. Kiedy matka wróciła, pojechał do swojego domu - przekazuje prokurator Romankiewicz wyjaśnienia Grzegorza B.
Wersji Grzegorza B. nie potwierdzają wstępne wyniki sekcji zwłok. Zdaniem biegłego, śmierć chłopca nie była spowodowana przypadkiem, lecz celowym działaniem. Mężczyzna musiał z premedytacją bić jakimś narzędziem Maksymiliana albo uderzać jego głową o podłogę lub ścianę.
"Miałem do niego pełne zaufanie. Ufałem mu jak bratu"
Grzegorz B. był dla rodziny Maksymiliana bardzo bliską osobą. Mężczyzna prowadzi firmę stolarską, to także mąż i ojciec.
- Miałem do niego pełne zaufanie. Ufałem mu jak bratu. Jak byłem młody, szukałem dorywczej pracy na wakacje. Tam go poznałem. Zacząłem tam pracować na stałe. Podobno od półtora roku przebywał u nas w domu, ale żona nic o tych wizytach nie mówiła - opowiada Ryszard Bocheński.
O wizytach Grzegorza B. matka zmarłego chłopca nie mówiła nikomu. Kobieta odmówiła spotkania przed kamerą, ale w krótkiej rozmowie wyznała, że Grzegorz B. od dwóch lat był jej kochankiem. Wizyty mężczyzny były coraz częstsze, ponieważ relacje pomiędzy rodzicami dzieci popsuły się klika tygodni temu. Po jednej z kłótni ojciec rodzeństwa wyprowadził się z domu.
Podduszał i szarpał. "Powodowało to rozluźnienie"
Grzegorz B. często zostawał z dziećmi sam, pod pozorem pomocy w opiece.
- Grzegorz B. opowiedział przerażającą historię znęcania się nad 2,5-letnią Leną. Mężczyzna od roku lub nawet półtora znęcał się nad dziewczynką. Satysfakcję sprawiało mu to, że widzi przerażenie w oczach dziecka. Wskazywał, że niejednokrotnie wykorzystywał te momenty, kiedy rodzice dziecka zostawiali go z nim sam na sam. Znęcał się nad dziewczynką w ten sposób, że ją podduszał, szarpał, straszył. Powodowało to swoistego rodzaju rozluźnienie w nim - relacjonowała rzecznik prasowa Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie.
Urzędnicy z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, pod opieką którego znajdowała się rodzina, niczego niepokojącego nie zauważyli. Urzędnicy wysyłali dzieci na kompleksowe badania, współpracowali z lekarzem pediatrą i dzielnicowym. Sąd Rodzinny na wniosek MOPS-u wyznaczył rodzinie kuratora. Nikt niczego nie zauważył.
Połamane nóżki, umorzone śledztwo
Pierwsze sygnały, że Lena może być ofiarą przemocy, pojawiły się już rok temu. Dziewczynka trafiła wówczas do szpitala z połamanymi nogami.
- Jeżeli były złamane dwie nóżki, to musiał zadziałać jakiś szczególny mechanizm, który do tego doprowadził. Były brane pod uwagę działania celowe, ale nie mieliśmy żadnych dowodów. Zgodnie z procedurami została powiadomiona policja - wspomina prof. Bartosz Korczowski, ordynator oddziału pediatrii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie.
Matka zeznała, że dziewczynka spadła z huśtawki. Policja umorzyła śledztwo.
- Przemoc była stosowana przez osobę z zewnątrz. Nie było jej w rodzinie. Procedura "niebieskiej karty" dotyczy rodziny, ma wyjaśnić czy tam była przemoc i pomóc w jej przezwyciężeniu. Procedura zadziałała. Przemocy w rodzinie nie było - uważa Adam Szeląg z Komendy Miejskiej Policji w Rzeszowie i jednocześnie przyznaje: - Wszystkie instytucje zaangażowane, a jednak doszło do tragedii. Będziemy to sprawdzać, to też jest dla nas lekcja.
Grzegorz B. odpowie za zabójstwo półrocznego Maksymiliana i znęcanie się nad 2,5-letnią Leną. Grozi mu za to dożywocie. Przed sądem, decydującym o jego areszcie, Grzegorz B. nie przyznał się do winy. Odmówił składania wyjaśnień, nie podtrzymał również zeznań składanych wcześniej w prokuraturze. Rodzice zmarłego Maksymiliana są na wolności. Ostatecznie nie postawiono im żadnych zarzutów.
Źródło: Uwaga TVN
Źródło zdjęcia głównego: Uwaga TVN