Dwie podobne sytuacje - utrudnianie pracy dziennikarzowi prowadzącemu telewizyjną relację. I dwie skrajnie różne reakcje prokuratury. Zachowanie uczestników organizowanej przez PiS miesięcznicy smoleńskiej wobec reportera za przestępstwo nie uznano. Ale przeszkadzanie w relacji z protestu wymierzonego w rządy PiS skończyło się prokuratorskimi zarzutami. Materiał magazynu "Czarno na białym".
W nocy z 16 na 17 grudnia ubiegłego roku, w czasie protestów przed Sejmem, 50-letni architekt Jarosław Malicki miał uniemożliwiać pracę reporterowi telewizji publicznej. Jak mówi, przesłonił obiektyw kamery kartką z napisem "PiS wynocha". Z prokuratury wyszedł z zarzutem utrudniania krytyki prasowej. Jego zdjęcie śledczy opublikowali na stronie policji, razem z wizerunkami 20 innych poszukiwanych, biorących udział w proteście przed Sejmem. Architekt sam zgłosił się na policję. Dziś czeka na sprawę przed sądem.
Incydent na miesięcznicy smoleńskiej
Rok wcześniej, 10 grudnia 2015 r., podobna sytuacja miała miejsce w czasie 68. miesięcznicy smoleńskiej przed Pałacem Prezydenckim. Wówczas jednak śledczy nie dopatrzyli się złamania prawa przez uczestników wobec reportera Radomira Wita. Dziś reporter TVN24, wówczas telewizji publicznej, nie mógł dokończyć swojej relacji. Mała grupa zebranych, już po zakończeniu uroczystości i rozwiązaniu marszu, którego ostatnim przystankiem był odcinek Krakowskiego Przedmieścia przed Pałacem Prezydenckim, zaczęła krzyczeć do dziennikarza "Zakała narodu!", "Do ruskiej budy!", "Bolszewia!". Jedna z kobiet do czekającego na wejście na antenę reportera zawołała: "Po co pan stoi i zakłóca spokój, spokój dobrym ludziom?". Dodała, że on tam "nie ma prawa stać" i ściągnęła mu słuchawki pozwalające na kontakt ze studiem. Kolejne osoby wypchnęły go z kadru. W rezultacie Wit nie mógł przeprowadzić łączenia dla widzów. Całość filmował operator stacji. - To były jakieś ogólne hasła, sprowadzające się do tego, że my nie mamy tam prawa stać i nie mamy prawa tego relacjonować. No i ten brak prawa postanowiono zwerbalizować w taki sposób, że nas stamtąd usunięto - tak o zachowaniach uczestników tamtego zgromadzenia opowiada dziś Radomir Wit.
Sprawę opisały media, z urzędu zajęła się nią prokuratura, jeszcze sprzed zmian przeprowadzonych przez PiS. Prokuratorem generalnym był wówczas Andrzej Seremet. Na początku marca 2016 roku prokuratorem generalnym został minister sprawiedliwości rządu PiS Zbigniew Ziobro, a do prokuratur w całym kraju wkroczyła tzw. "dobra zmiana". Także do stołecznej Prokuratury Okręgowej, której szefem 9 marca został Paweł Wilkoszewski, zaufany człowiek i były asystent polityczny Ziobry. Media pisały o błyskawicznej prokuratorskiej karierze młodego i niedoświadczonego Wilkoszewskiego za czasów pierwszych rządów PiS (2005-2007). Chodziło o jego uczestnictwo w wówczas głośnych śledztwach dotyczących "afery gruntowej" czy "sprawy doktora G.". Media informowały także o tym, że po ówczesnej przegranej PiS-u warszawscy śledczy nie zgadzali się, by kończąc asesurę został pełnoprawnym prokuratorem. "Był przecież blisko Ziobry, wykonywał jego polityczne polecenia. Taki człowiek nie może być prokuratorem" - mówili nieoficjalnie śledczy, cytowani w serwisie dziennik.pl 14 maja 2009 r.
- Po zakończeniu pierwszych rządów PiS Wilkoszewski zachował się bardzo lojalnie wobec Ziobry. Pamiętamy, że nie chciał go obciążyć przed komisjami śledczymi, które były w Sejmie. Pokornie przyjmował wszystkie dolegliwości, które na niego spadały, jako na człowieka Ziobry. Nigdy nie wykazał się cieniem nielojalności - powiedział Wojciech Czuchnowski, dziennikarz "Gazety Wyborczej". Mimo to Wilkoszewski decyzją ministra sprawiedliwości, już z Platformy Obywatelskiej, ostatecznie nominację prokuratorską dostał. Jego kariera ponownie nabrała jednak tempa dopiero wtedy, gdy Zbigniew Ziobro 4 marca 2016 roku został po raz kolejny prokuratorem generalnym.
Umorzone śledztwo
Trzy tygodnie po tym, jak Wilkoszewski został powołany na szefa warszawskiej Prokuratury Okręgowej, umorzyła ona śledztwo ws. przeszkadzania Witowi, uzasadniając to w ten sposób: "w toku postępowania przeprowadzono szereg czynności, które nie doprowadziły do ustalenia danych osób będących uczestnikami obchodów tzw. "miesięcznicy katastrofy smoleńskiej", "intensywność działań uczestników obchodów nie sposób oceniać w kategoriach użycia przemocy".
- Sprowadziło się wszystko do tego, że nikt mi nie uniemożliwił przeprowadzenia takiej krytyki, że tam nie było napaści fizycznej - mówi Wit. Wówczas osób z tłumu nie poszukiwano przez publikację ich wizerunków w internecie. W sprawie ostatnich wydarzeń po próbie ograniczenia dostępu mediów do Sejmu i wykluczenia z obrad jednego z posłów opozycji, minister sprawiedliwości i prokurator generalny powiedział: - Na takie zdarzenia zgadzać się nie można. A skoro prawo w Polsce na takie zdarzenia nie pozwala, nie może być tak, że jednych dziennikarzy z jednej redakcji można przepychać, odpychać, uniemożliwiać im robienie relacji, trąbić im do ucha i wyzywać, a innych można. Nie można żadnego dziennikarza w Polsce w ten sposób traktować - mówił Zbigniew Ziobro 20 stycznia br.
Odpowiedź śledczych
Na pytanie reportera TVN24 Cypriana Jopka, skąd tak różna reakcja w tak podobnych sytuacjach, odpowiedzieli śledczy z prokuratury zajmującej się obiema sprawami. "Pragnę przede wszystkim wskazać, że prokuratorzy prowadzący postępowania karne są niezależni" - zaczyna się odpowiedź prokuratury. Śledczy podkreślają, że każdą z historii badano pod innym kątem "kwalifikacji prawnych i różnych znamion przestępstw". I że zachowanie względem ówczesnego reportera telewizji publicznej Radomira Wita nie spełniało warunków uznania go za przemoc. Jak czytamy w odpowiedzi: "pojęcie przemocy w znaczeniu karnym (...) różni się od potocznego znaczenia tego słowa". Ze względu na to, że przemocy się nie dopatrzono, nie poszukiwano uczestników zarejestrowanych na nagraniach ze smoleńskiej miesięcznicy.
Inaczej było w przypadku protestu przed Sejmem, tu śledczy dopatrzyli się utrudniania dziennikarskiej pracy.
Inne oceny zdarzeń
Różnic w ocenach wydarzeń, które mogą w równym stopniu bulwersować, jest więcej.
W dniu miesięcznicy pogrzebu pary prezydenckiej, 18 grudnia zeszłego roku, wizyta prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, premier Beaty Szydło i wicemarszałka Sejmu Ryszarda Terleckiego na Wawelu była blokowana przez grupę kilkudziesięciu osób. Ze strony obozu rządzącego padły ostre oceny tego zdarzenia. - Powiem szczerze, że nikomu chyba nie mieści się w głowie to, co się dzieje - mówiła premier Beata Szydło. - Uniemożliwianie modlitwy na grobie bliskiej sobie osoby, prywatnej wizyty, przez swoistego rodzaju kulturową dzicz jest czymś absolutnie niezrozumiałym - komentował Joachim Brudziński, wiceprezes PiS.
Takiego oburzenia nie budziły jednak w tym środowisku gwizdy i buczenia na cmentarzu przy okazji kolejnych rocznic Powstania Warszawskiego. - Politycy, którzy zostali wybuczeni powinni się zastanowić, co takiego robią źle, że zostali wybuczeni i wygwizdani - mówił 2 sierpnia 2015 r. ówczesny poseł PiS Marcin Mastalerek. Dziś o takich tłumaczeniach w PiS-ie nikt nie pamięta. - Nie sądzę, żeby ktoś z nas z Prawa i Sprawiedliwości uważał, że te zachowania były zachowaniami prawidłowymi - powiedział w rozmowie z reporterem TVN24 poseł PiS Jacek Sasin.
2 sierpnia 2015 r. mówił jednak: "nie będę potępiał tych ludzi, którzy tam przychodzą i tak reagują, reagują spontanicznie. Nie podoba mi się, że w tym miejscu są takie zachowania, ale nie mam zamiaru tych ludzi potępiać, bo ja rozumiem, że to są emocje".
Dla emocji sprzed Wawelu politycy PiS nie znajdują usprawiedliwienia. - Największa odpowiedzialność spoczywa na tych, którzy organizują te zgromadzenia właśnie w tym celu, żeby przeszkodzić Jarosławowi Kaczyńskiemu w możliwości oddania hołdu swojemu bratu - powiedział Sasin. Kara dla biorących udział w proteście przed Wawelem, który był odpowiedzią na grudniowy kryzys parlamentarny, jest prawdopodobna, bo krakowska prokuratura wszczęła w tej sprawie śledztwo. Bada między innymi, czy napisy takie, jak "idź pan do diabła" (nawiązanie do słów skierowanych przez prezesa PiS pod adresem posłanki opozycji), wyświetlane na ścianie Wawelu, znieważyły Jarosława Kaczyńskiego i towarzyszących mu Beatę Szydło i Ryszarda Terleckiego.
Śledczy sprawdzą też, czy funkcjonariusze publiczni wykonywali obowiązki służbowe. Taka interpretacja wizyty prezesa na grobie brata - że była to wizyta służbowa - zastanawia, bo nawet działacze PiS mówią o wizycie prywatnej. Interpretacja ma znaczenie, bo uznając wizytę za wykonywanie czynności służbowych przez funkcjonariuszy publicznych, prokuratorzy mogli z urzędu wszcząć śledztwo.
Internetowy wpis i krzyki do Pawłowicz
Determinacji śledczym zabrakło również w ocenie internetowego wpisu gdańskiej radnej PiS, która słowami: "Trzeba to coś złapać i ogolić na łyso" skomentowała gest posłanki PO Agnieszki Pomaski. Na łyso golono w czasie okupacji kobiety podejrzane o związki z nazistami. Śledczy uznali, że słowa radnej nie były publicznym nawoływaniem do popełnienia przestępstwa, sprawę umorzyli. Pomaska skierowała sprawę do sądu. Zwolennicy radnej Prawa i Sprawiedliwości, którzy przyszli na rozprawę, skandowali pod adresem posłanki hasło z internetowego wpisu. - Nawoływanie do nienawiści przez osobę publiczną czy niepubliczną przynosi takie skutki: do tej nienawiści będą nawoływać inni, a być może zaraz stosować - mówiła Agnieszka Pomaska. Sprawa nie budzi oburzenia u posłów PiS. - To jest pokłosie tego. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę - komentował powiedział Marek Suski (PiS). Ale okrzyki "będziesz siedzieć" pod adresem posłanki Krystyny Pawłowicz w czasie protestu przed Sejmem z 16 na 17 grudnia zeszłego roku oburzyły nawet samego prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego.
- Niewielu obywateli da się przekonać do tego, że na przykład posłanka wychodząca z Sejmu po pracy zaatakowana, obrzucana jakimiś przedmiotami, lżona, to jest agresorka. Nie, proszę państwa! Negatywnym bohaterem tego rodzaju wydarzenia są ci, którzy to robią. I ci ludzie dopuszczają się po prostu zwykłego przestępstwa - mówił 21 grudnia zeszłego roku Kaczyński. Nikt nie twierdził jednak wówczas, że posłanka PiS-u była agresorką. Na nagraniach nie widać też, by była ona atakowana czy obrzucana jakimiś przedmiotami. Z nagrań wynika, że tłum wykrzykiwał hasła, które można uznać za złośliwe, ale nie były wulgarne czy nawołujące do przemocy wobec posłanki Pawłowicz.
Autor: js/tr / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24