Słup wystrzelił jak z procy. Rozległ się trzask i krzyk. Maja leżała na chodniku, a obok leżała jej noga. Potężna ciężarówka, która zahaczyła o kable, pojechała dalej. Jak to możliwe, że cieniutkie kable, zamiast po prostu się zerwać, złamały dwa drewniane słupy?
Swędzą ją palce u prawej stopy, czasem cała prawa noga drętwieje. Lekarze mówią, że to ból fantomowy - objawy odczuwane w nieobecnej części ciała. Wieczorem, gdy przestają działać leki, boli prawdziwa rana po amputacji.
W poniedziałek, 5 lipca 22-letnia Maja zdobyła certyfikat trenera personalnego. Chciała pracować na siłowni. Dążyła do tego od pięciu lat. Codziennie ćwiczenia, bieganie, rower.
Dwa dni później, w środę, wyszła na spacer z psem. Trzy kilometry od wynajętego mieszkania w bloku do domu rodziców i z powrotem, codziennie ta sama trasa. Właśnie wracała. Było po dziesiątej. Obejrzała się za siebie, czy pies nie napaskudził na chodniku. Wielki samochód jechał za nią. Zobaczyła go i ocknęła się w szpitalu.
Weszłam między te druty, dziewczyna krzyczała
Po dziesiątej trzask pękającego słupa i krzyk dziewczyny poderwały na nogi mieszkańców ulicy Narutowicza.
To kręta ulica domków jednorodzinnych, która biegnie przez trzy miasta. Patrząc z górki, zaczyna się w Rydułtowach, a kończy w Rybniku, tam, gdzie blok Mai. Na prawo jest Radlin, na lewo znowu Rybnik. Do Rybnika należą fragmenty chodnika, miejscami także jezdnia i jedna posesja z przeciwnej strony.
Dlatego Marcin Felsztyński, prokurator rejonowy w Wodzisławiu Śląskim, któremu podlega Radlin, chociaż wszczął już śledztwo, nie wyklucza, że wypadek, w którym ucierpiała Maja, przejmie prokuratura w Rybniku. Bo wielki samochód, który zahaczył o kable rozwieszone między drewnianymi słupami, jechał po radlińskiej stronie ulicy, ale Maja, gdy uderzył w nią jeden z tych słupów z kablami, była na chodniku w Rybniku, dokładnie naprzeciw domu Grzbielów. Prokuratura rozstrzyga to teraz na mapach geodezyjnych.
- Tata, tata, tata – zawołał syn Grzbielów. Akurat był przy oknie, które wychodzi na drogę. - Chodźcie szybko.
W pierwszej chwili myśleli, że synowi coś się stało. - Tam - pokazał za okno. Pobiegli, chociaż to ryzykowne przekraczać Narutowicza przed ich posesją. Dom z lewej zupełnie przesłania drogę za ostrym zakrętem, z prawej - zakręt w drugą stronę, a kierowcy ścinają te zakręty środkiem drogi, by nie spuszczać nogi z gazu i co rusz stłuczka. Rok temu w wakacje kamper zderzył się czołowo z mercedesem i rozsypał w drobny mak, a w płotach Grzbielów i ich sąsiadów auta siedziały już po trzy razy, aż przestali naprawiać.
- Znowu stłuczka - pomyśleli mieszkańcy.
Grzbielowie byli pierwsi przy Mai.
Janina Grzbiela: - Leżała oparta o płot.
W płocie z siatki zrobiła się dziura wielkości głowy, a pod dziurą na trawie ciemna plama i ślady wielu butów na chodniku, których dotąd nie zmył deszcz.
Jan Grzbiela: - Słabo mi się zrobiło. Omal nie zemdlałem. Obok dziewczyny leżała jej noga. But znaleźli za płotem, 15 metrów stąd, taki niski trampek.
Pani Janina: - Po drodze toczyła się połowa słupa. Górna część słupa z drutami leżała na chodniku, wbita w siatkę. Weszłam między druty. Dziewczyna krzyczała, machała rękami, jakby chciała tymi rękami zatamować sobie krew. Ale zaraz przestała. Jęczała cicho. Była świadoma, ale jakby zasypiała. Mówiłam: nie zasypiaj, nie zasypiaj. Krew tryskała z tętnicy. Renia, wołam, Renia. Nasza sąsiadka, pani Renata, jest pielęgniarką. Była w ogrodzie. I już pomoc fachowa była, już Renia porządziła, jak powinno być. Jak się nazywasz?, pyta dziewczynę. Powtórz, bo zapomniałam. Pamiętasz numer do mamy? Telefon cały był we krwi.
Krzyczała przez telefon, że nie ma nogi
Biertutłowy, część Radlina, trzy kilometry od miejsca wypadku. Pani Izabela: - 10.20 widzę w telefonie. Majka dzwoni. Miała mi wieczorem przyprowadzić psa, bo następnego dnia wybierała się na zawody fitness. Chciała zrobić zakupy, spakować się. Mama, nie mam nogi, mówi. Zaczęłam się trząść. Biegnę do syna. Majka dzwoni, mówię, i krzyczy, że nie ma nogi. Syn wsiadł w samochód i pojechał tam.
To liny zadziałały jak gilotyna, a nie słup
- Chodziło o to, żeby zatamować krwawienie, żeby to dziecko nie straciło życia. Moim zdaniem to liny zadziałały jak gilotyna, a nie słup. Noga wisiała na skórce, tętnica zmiażdżona. Krzyczałam do ludzi, żeby dali paski - opowiada Renata Pałka, sąsiadka Grzbielów, pielęgniarka anestezjologiczna w szpitalu w Rybniku.
Ktoś wyciągnął pasek od spodni, ktoś inny podał bandaż. Wokół było coraz więcej ludzi. Nie znali Mai z imienia, niektórzy wiedzieli, że to ta miła dziewczyna z bloków, która codziennie spaceruje tędy z psem. Dzwonili na 112.
- Krzyczałam: karetka ma tu być szybko. Tętnica walnięta, dziewczyna traci przytomność - opowiada pielęgniarka. Wie, że wzywano helikopter medyczny, ale właśnie poleciał do Opola. Pierwsza była straż, trzy wozy. A wśród strażaków ratownik medyczny, który pracuje na szpitalnym oddziale ratunkowym w Rybniku, z panią Renatą. Mieli całą apteczkę, butlę z tlenem, założyli Mai stazę - opaskę medyczną do nagłych, masywnych krwawień.
- To moja siostra - odezwał się jakiś chłopak, gdy już wkładali Maję do karetki. Chciał wejść i jechać z nią, ale go nie wpuścili.
Na chodniku zebrał się tłum. Czy ktoś widział moment wypadku? Grzbielowie byli pierwsi przy Mai, ale nie wiedzą, czy dziewczynę uderzył słup, tam, gdzie leżała, czy kable porwały ją z innego miejsca chodnika, tam, gdzie znaleziono niski trampek, bliżej ulicy Piotra Skargi.
Kierowca nic nie widział i nie słyszał
Około dziesiątej skręciła z Piotra Skargi w lewo na Narutowicza. Wstępne ustalenia śledczych potwierdzają ostatnie wspomnienie Mai. Wracała od rodziców do swojego mieszkania w bloku w Rybniku. W tym samym czasie w kierunku Rybnika jezdnią poruszała się ciężarówka z pompą do betonu.
To betoniarka, która oprócz gruszki, czyli kręcącego się zbiornika do mieszkania betonu, posiada rurę na wysięgniku, dzięki czemu może wylać beton na dużą odległość. Po rozłożeniu wysięgnik ma kilkadziesiąt metrów długości.
- Pojazd był wysoki na cztery metry i ważył 25 ton - mówi prokurator Marcin Felsztyński.
Według informacji zarządców Narutowicza - urzędów miejskich w Radlinie i Rybniku - obowiązują tam ograniczenia dotyczące masy pojazdów - do 3,5 tony. - Ale są od tego wyjątki. Dotyczą dojazdu do posesji i właśnie na plac budowy. Inaczej nikt na Narutowicza nie kupiłby opału, który waży czasem ponad sto ton - tłumaczy Marek Gajda, rzecznik magistratu w Radlinie.
Felsztyński: - Kierowca zeznał, że jechał z budowy w Radlinie na kolejną budowę do Goczałkowic, gdzie wysłał go szef.
Tam go znaleźli policjanci - w Goczałkowicach w powiecie pszczyńskim, ponad 40 kilometrów od miejsca wypadku, kilka godzin później. Był trzeźwy, mówił, że nie wiedział, co się stało, że nic nie widział i nie słyszał.
- W duchu miałem nadzieję, że on nie ode mnie jechał - mówi mężczyzna, który buduje w Radlinie dom. - Na szczęście mamy dwudziesty pierwszy wiek, wysoką technologię, zrobią dziewczynie dobrą protezę. Ale to będzie siedziało w człowieku cały czas, że to się stało tak blisko mnie, że to był sprzęt z mojej budowy.
- Miał prawo jechać tą ulicą? - pytam.
- To nie moja wina, wynająłem firmę, oni powinni to wiedzieć. Tu się ciągle ktoś buduje, cała ulica wybudowała się w ostatnim czasie. Sprzęt musi jakoś dojechać - odpowiada.
Mężczyzna podał mi adres tej firmy. Dzwonię tam, opowiadam o wypadku, kobieta obiecuje, że ktoś do mnie oddzwoni. Ale mija dzień i nikt się nie odzywa. Dzwonię jeszcze kilka razy, mówię, o co chodzi i zawsze słyszę trzask słuchawki. W końcu dzwonię na komórkę. Męski głos z drugiej strony zaprzecza, że to był jego samochód.
Zbliżając się do Mai, betoniarka zahaczyła o przewody telekomunikacyjne, wiszące między trzema drewnianymi słupami. Pierwszy słup, który minęła, stał po rybnickiej stronie Narutowicza. Dwa kolejne po przeciwnej stronie ulicy, po stronie radlińskiej, z obu stron łuku drogi, na lewo i prawo od domu Grzbielów. Pierwszy tylko się pochylił, dwa ostatnie złamały się. Jeden przeleciał na drugą stronę drogi, na chodnik, tam, gdzie była Maja.
- Druty szły nad drogą. Jakby szły bokiem, to betoniarka by ich nie zahaczyła. Od dawna wisiały za nisko. Ślizgały się po szybach, po dachach autobusów, ciężarówek - mówią mieszkańcy Narutowicza. Twierdzą, że informowali o tym robotników, których spotykali przy pracy na słupach, że dzwonili do operatora. - Betoniarka zahaczyła o druty, naprężyły się jak łuk i maszt poszedł w dziewczynę, jakby wystrzelony z procy. To jak dostać cegłą w kościele, taki pech. Jak to możliwe, że takie cieniusieńkie kabelki złamały dwa maszty? - pytają.
To nieszczęśliwy wypadek, Orange nie jest stroną
Rzecznik Orange Wojciech Jabczyński potwierdza, że trzy zniszczone słupy na Narutowicza wraz z kablami od 1996 roku należą do jego firmy. - Słupy były w dobrym stanie technicznym. Nie były ani spróchniałe, ani zgniłe. Kable wisiały na prawidłowej wysokości - oświadcza Jabczyński.
Dodaje, że do firmy nie dotarły żadne sygnały, by kable wisiały za nisko. - Wszystkie zgłoszenia dotyczące tego, że stan infrastruktury może stwarzać zagrożenie dla zdrowia lub życia, traktujemy priorytetowo. Czas na zabezpieczenie wynosi w takich wypadkach do czterech godzin, a na usunięcie, czyli przywrócenie infrastruktury do wymaganego stanu technicznego, standardowo 48 godzin - wyjaśnia.
- A sprawdzacie te słupy i kable sami z siebie, nie czekając na skargi mieszkańców? - dopytuję.
Jabczyński: - Zgodnie z obowiązującymi przepisami Prawa Budowlanego, w zakresie obsługi obiektów budowlanych, jakimi są również telekomunikacyjne sieci napowietrzne, dokonujemy corocznych przeglądów technicznych ich stanu. Wszelkie stwierdzone w czasie przeglądów stany zagrożeń, usterki i nieprawidłowości są usuwane przez służby techniczne. Ostatni przegląd był wykonany we wrześniu 2020 i nie stwierdzono żadnych nieprawidłowości, co jest udokumentowane w Książce Obiektu Budowlanego.
O słupy i napowietrzne kable na Narutowicza pytam także zarządców tej ulicy. Jak mówi Urszula Grzenik z wydziału dróg w rybnickim magistracie, ogólne przepisy wymagają, by wokół drogi była wolna przestrzeń, tak zwana skrajnia drogi, określana też przez drogowców jako wirtualny tunel. Na drodze lokalnej, takiej jak Narutowicza, tunel ten powinien być wysoki na 4,5 metra oraz szerszy o pół metra od każdej krawędzi jezdni. W tunelu nic nie ma prawa stać czy wisieć. Raz do roku zarządcy dokonują przeglądu swoich dróg. Czy sprawdzają także wirtualne tunele?
- Wizualnie. Miarką nie mierzymy. Żadne przepisy tego od nas nie wymagają - mówi Grzenik.
Gajda: - To nie wchodzi w zakres bieżącego utrzymania drogi. Dziury w nawierzchni, stan chodników - tym się zajmujemy. Nie mamy możliwości kontroli infrastruktury należącej do operatora zewnętrznego. Jeśli mieszkańcy zgłaszają, że stanowi ona zagrożenie dla bezpieczeństwa, przekazujemy to jej właścicielowi. Ale nie dotarły do nas takie informacje.
Do urzędu w Radlinie (do Rybnika nie) dotarły tylko prośby mieszkańców o montaż progów zwalniających na Narutowicza, bo kierowcy notorycznie przekraczają dopuszczalne 40 kilometrów na godzinę. Prośby jednak zostały odrzucone. Według urzędników nie ma tam wymaganej przepisami minimalnej odległości między zakrętami (40 metrów) i progi zaskakiwałyby kierowców, nie zdążyliby ich zauważyć. Mieszkańcy wyliczyli, że ta odległość byłaby zachowana. Czekają, aż przyjdzie do nich "ktoś mądry" i to sprawdzi. Dotąd nikt z urzędu się nie pojawił.
- Nie możemy być wszędzie. Jak widzimy, że lampa nie świeci, to zgłaszamy do Taurona i naprawiają. Po tym zdarzeniu z 7 lipca zwróciliśmy się do operatora sieci telekomunikacyjnej, żeby przeanalizowali stan techniczny swoich słupów w mieście. To jest taka nasza prośba post factum - dodaje Gajda.
- Jak jest jeden gospodarz, to jest w porządku. Dwóch gospodarzy to już za dużo. Trzech to masakra - komentują mieszkańcy Narutowicza. - Tu jest taki kąt, co go żaden nie chce, ani Radlin, ani Rybnik, ani Rydułtowy. Rybnik, jak naprawiał asfalt, to tylko do połowy drogi, po radlińskiej stronie zostawały dziury. A chodnik zrobili dopiero po tym, jak samochód przycisnął dziecko do płotu. Miało być bezpiecznie i co się stało?
- Młoda kobieta, która właśnie zdobyła zawód trenera w siłowni, o którym marzyła od lat, straciła nogę uderzona waszym słupem albo kablami. Wynagrodzicie jej to? - pytam rzecznika Orange.
- To był nieszczęśliwy wypadek, na który nie mieliśmy wpływu. Jest nam przykro, że ucierpiała w nim młoda kobieta. Według wiedzy, jaką mamy, postępowanie dotyczy spowodowania wypadku drogowego, gdzie poszkodowana została osoba postronna. Orange Polska nie jest stroną w tym postępowaniu - ucina Jabczyński.
Śledczy przeprowadzili eksperyment procesowy na Narutowicza. Na razie nikomu nie postawili zarzutów. Czekają na opinię biegłego z zakresu ruchu drogowego, który ma ocenić jazdę ciężarówki oraz stan słupów i wysokość przewodów napowietrznych.
20 lipca na Narutowicza w miejscu zniszczonych słupów stanęły nowe - drewniane.
Wsadź mnie na wózek i zawieź do siłowni
Pani Izabela: - Nie mogliśmy znaleźć Majki. W szpitalu w Rybniku powiedzieli, że przyjęli młodą kobietę N.N. po wypadku. A przecież syn podawał w pogotowiu nazwisko Majki. Nie wzięła ze sobą dokumentów, nawet drzwi nie zamknęła na klucz, bo przecież tylko na spacer wyszła z psem. A piesek pobiegł z powrotem pod blok. Powiedzieli, że operowali ją jako N.N. Po opisie doszliśmy do zgodności, że to nasza córka. Mówią: amputowaliśmy córce nóżkę powyżej kolana.
Ona nie tylko straciła prawą nogę. Druga noga jest cała sina. Obojczyk złamany w dwóch miejscach. Pęknięta czaszka, rana szyta na głowie. A na plecach ślady jak u tych ludzi w średniowieczu, co ich biczowali. Pewnie dostała jeszcze tymi kablami, może ją ta ciężarówka przeciągnęła po drodze, bo dlaczego jest taka poturbowana.
Weszłam do niej po operacji i pierwsze, co mówi: mama, jak wyjdę ze szpitala, to wsadź mnie na wózek i zawieź do siłowni.
Renata Pałka, pielęgniarka z ulicy Narutowicza: - Zaglądałam do Majki w szpitalu. Nie wiem, co ona przeżywa w środku, ale na zewnątrz to bardzo silna dziewczyna. Bardziej się przejmowała rodziną niż sobą.
Maja: - Zawsze byłam uśmiechnięta i teraz też staram się być pocieszeniem dla moich bliskich. Oni też cierpią przez mój wypadek. Lepiej się nastawiać w pozytywnym kierunku. Dzisiejsza technologia jest taka, że da się uprawiać sport z protezą nogi, wszystko zależy od siły charakteru. Wrócę na siłownię z protezą.
Już ćwiczy chodzenie o kulach. Na razie takich z oparciem pod pachami, bo obojczyk wciąż boli. Jej przyjaciele zorganizowali zrzutkę na leczenie Mai.
- Nie czujesz złości? - pytam.
- Ktoś jest winny, sama sobie tej nogi nie urwałam. Ale złości nie czuję, tylko żal. Dlaczego mnie to musiało spotkać? Dobrze, że trafiło na taką osobę jak ja, bo ja to udźwignę. Podniosę się z tego - odpowiada.
Autorka/Autor: Małgorzata Goślińska
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: PSP w Wodzisławiu Śląskim/ Michał Potysz