|

Zalewska i Skórzyński: ranking politycznych wydarzeń roku

Aktualnie czytasz: Zalewska i Skórzyński: ranking politycznych wydarzeń roku
Źródło: Krystian Maj/KPRM
Koronawirus. To słowo – odmieniane na różne sposoby - było w tym roku "naj...". Najważniejsze, najgroźniejsze, najsmutniejsze i z największym wpływem na życie każdego z nas. Pandemia, #Zostanwdomu, #Pomagajmysobie, a ostatnio #Polskasieszczepi - aż trudno uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się w ciągu niespełna 10 miesięcy. Dużo działo się też w polityce, dlatego ułożyliśmy dla Was ranking najważniejszych wydarzeń.
Artykuł dostępny w subskrypcji

Te 10 wydarzeń - w naszej opinii - daje obraz tego, jak wyglądało ostatnie 12 miesięcy w polskiej polityce. Jedno jest pewne: 2020 rok zmienił ją już na zawsze.

10. "Niewidoczny" prezydent

Dla Andrzeja Dudy to miał być bardzo intensywny rok kampanii prezydenckiej i walki o reelekcję. 20 lutego wyjechał Dudabusem w hucznie zapowiadaną trasę, ale daleko nie zajechał. Równo dwa tygodnie po starcie kampanii premier z ministrem zdrowia ogłosili pojawienie się pierwszego przypadku zakażenia koronawirusem w Polsce. A to oznaczało zmianę planów na kampanię, więc Dudabus trafił do garażu i już stamtąd nie wyjechał.

O przełożonym terminie wyborów jeszcze w tym podsumowaniu będzie. Finał był jednak taki, że po ostrym i intensywnym finiszu kampanii w cieniu koronawirusa, z przewagą ponad 400 tysięcy głosów nad Rafałem Trzaskowskim, Andrzej Duda został wybrany na drugą kadencję i… na wiele tygodni zniknął z pola widzenia.

Aleksander Kwaśniewski, wspominając swoją prezydenturę, powiedział kiedyś, że "druga kadencja jest tą, w której prezydent nic już nie musi, tylko może". Przede wszystkim nie musi się już oglądać na swoje środowisko polityczne, bo druga kadencja jest jego ostatnią. Może być znacznie aktywniejszy w "uprawianiu" polityki, nie ponosząc ryzyka, że jego partyjnemu zapleczu ta aktywność się nie spodoba. Wreszcie - może realizować własną, niezależną politykę bez obawy, że w kolejnych wyborach nie otrzyma wsparcia partii. Trzeciej kadencji po prostu nie będzie. Andrzej Duda tej okazji po wygranych wyborach na razie nie wykorzystuje.

Gdy cała rządowa machina została przestawiona na walkę z pandemią i jej gospodarczymi skutkami, prezydent zniknął za murami Pałacu i trudno z perspektywy kończącego się roku dostrzec choćby jedną inicjatywę Andrzeja Dudy, którą można byłoby uznać za wspomagającą Polskę czy Polaków w walce z pandemią COVID-19. Co prawda, na początku września odbyła się "koronawirusowa" Rada Gabinetowa, ale w formule, którą przewiduje polska konstytucja, Rada jest raczej formą teatru, w którym aktorzy drugoplanowi (ministrowie) recytują grającemu w tym spektaklu główną rolę (prezydentowi) gotowe formuły. To wrześniowe spotkanie w Pałacu, gdzie premier i minister zdrowia relacjonowali Andrzejowi Dudzie sytuację w polskich "covidowych" szpitalach ani nie było wartością dodaną w walce z pandemią, ani nie stworzyło wrażenia, że prezydent zamierza na tym odcinku jakkolwiek bardziej wspierać rząd, ani też nie było dla obywateli sygnałem, że najważniejszy polityk w Polsce wykazuje się inicjatywą na odcinku "zdrowia Polaków".

Prezydent raz próbował nieoficjalnie pomóc rządowi, negocjując kanałami dyplomatycznymi w Stanach Zjednoczonych warunki zakupu respiratorów. Ostatecznie jednak kupiono respiratory od handlarza bronią i do dziś państwo polskie nie może odzyskać pieniędzy za tę kompromitującą transakcję. 

Z otoczenia prezydenta przez ostatnie miesiące docierały sygnały, że Andrzej Duda chce się trzymać z dala od tematu koronawirusa, służby zdrowia i szpitali, bo nie ma w tej sprawie żadnych realnych narzędzi działania. Do tego ma się obawiać, że ewentualne potknięcia rządu w tej sprawie będą obciążały także jego. Tylko czy takie kalkulacje w drugiej kadencji, gdy - parafrazując Aleksandra Kwaśniewskiego - nic nie trzeba, za to wiele można, powinny być przez Andrzeja Dudę prowadzone?

9. Kaczyński robi krok w tył

"Szef przemówi o 16.30 w Sejmie. Będzie się działo". Wiadomość o takiej treści dostaliśmy od polityka z otocznia Kaczyńskiego. W czwartek 17 września PiS w trybie pilnym zwołuje posiedzenie klubu i - tu ważna uwaga - zaproszenia nie dostają posłowie Solidarnej Polski i Porozumienia. To będzie dzień, w którym grupa posłów Zjednoczonej Prawicy zbuntuje się przeciwko Kaczyńskiemu i zagłosuje w sprawie "piątki dla zwierząt", czyli nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt, inaczej, niż zażądał "naczelnik" (tak o Kaczyńskim mówi się w partii).

- Nie może być tak, że to ogon macha psem. Wieczorne głosowania pokażą, czy nasz obóz przetrwa – miał ostrzegać swoich posłów na posiedzeniu klubu Kaczyński. I dodać: "Lepiej mieć mniejszą grupę, ale bardziej skonsolidowaną". Jednak kilka godzin po tym, jak "naczelnik" pogroził posłom rozpadem koalicji, łącznie aż 53 z nich kompletnie się tym nie przejęło. Będąc precyzyjnym: 38 zagłosowało przeciw, 15 się wstrzymało. A "piątka dla zwierząt" przeszła przez Sejm tylko dlatego, że u boku Kaczyńskiego stanęła część opozycji. 

- Czy to naprawdę był taki problem dla tych posłów? Wiedzieli, że mu na tym zależy. Tyle dla całej Zjednoczonej Prawicy zrobił, nie mogli raz zrobić czegoś dla niego? - pytał nas retorycznie wtedy jeden z bliskich współpracowników prezesa. Prawda jest jednak taka, że po pierwsze - i rolnicy, i branża futerkowa mają ogromne wpływy wśród polityków prawicy. A to oni dostaliby najbardziej po kieszeni, gdyby Kaczyński swoją "piątkę" przeforsował. A po drugie - szczególnie w tylnych ławach klubu PiS od jakiegoś czasu panuje przekonanie, że prezes gubi gdzieś polityczny instynkt. I wojna z rolnikami, bez których PiS nie ma szans na wygraną w wyborach, to najlepszy na to dowód. W ich opinii ruch co najmniej głupi, żeby nie powiedzieć samobójczy. 

Niektórzy uważają, że prezes PiS w sprawie "futerek" przegrał podwójnie, bo finalnie jego projekt przepadł, a i politycy koalicji pokazali, że można Kaczyńskiemu powiedzieć "sprzeciw". Gdy jednak pytamy o to ważnego polityka PiS, słyszymy: - Spokojnie. On nazwiska tych posłów zapamięta, a jak mu gdzieś umkną, to ja mam je na kartce pod ręką. Po co ma ich teraz ścigać, skoro ich potrzebuje. Przyjdzie czas na karę za niesubordynację.

Niewątpliwie jednak Kaczyński w tym roku przestał być jedynym przywódcą wszystkich dusz na prawicy. Wpadł w pułapkę, którą sam założył. Na czym korzysta głównie Zbigniew Ziobro.

8. Nowa siła Hołowni

Jak na człowieka, który sam mówił o sobie, że chce być antidotum na zmęczenie Polaków wojną polsko-polską, to jego wynik wyborczy (13,87 proc.) nie rzucił na kolana. Ani jego, ani jego wyborców, ani tym bardziej nie zatrząsł polską sceną polityczną. Szymonowi Hołowni trzeba jednak oddać, że po druzgocącej (choć sam powie inaczej) porażce wyborczej - użyjmy tu piłkarskiego porównania - nie zawiesił butów na kołku, tylko postanowił grać dalej, godząc się jednak z tym, że na razie będzie biegał po boiskach w niższej lidze. 

Trudno jednak w podsumowaniu roku 2020 pominąć pojawienie się w polityce telewizyjnego showmana, który rankingi popularności zamienił na rankingi zaufania społecznego i w kilka miesięcy zgromadził w nich spory kapitał. Co z nim zrobi w 2021?

Na razie stara się promować "drogę środka", która w praktyce oznacza skomplikowane lawirowanie między umiarkowanymi konserwatystami, którzy cenią Hołownię z czasów jego tekstów o Kościele, a lewicą domagającą się liberalizacji ustawy aborcyjnej.

Na razie nie zrealizowały się plany Hołowni stworzenia w Sejmie własnego klubu parlamentarnego. Poza Hanną Gill-Piątek, "pozyskaną" z Lewicy, nie widać na horyzoncie kolejnych posłanek i posłów gotowych na współpracę z ruchem Polska 2050. Kalendarz polityczny też nie jest sprzymierzeńcem Hołowni, bo najbliższe wybory parlamentarne odbędą się dopiero w 2023 roku i podtrzymanie zainteresowania ruchem, który nie ma żadnego realnego wpływu na polityczną rzeczywistość, choć "buduje" w internecie bardzo duże zasięgi, jest ogromnym wyzwaniem. 

2021 może być kluczowym rokiem i dla Szymona Hołowni, i dla jego Polski 2050. Od wyborów prezydenckich będzie już wystarczająco daleko, by nadal można było mówić o efekcie świeżości. Do wyborów parlamentarnych zaś na tyle daleko, że energia może zgasnąć. 

7. Niejasna pozycja Morawieckiego

Mateusz Morawiecki jest najdłużej rządzącym premierem PiS w historii. W fotelu szefa rządu siedzi od 3 lat i 20 dni. Do Beaty Szydło ten fotel należał 2 lata i 25 dni. Do Kazimierza Marcinkiewicza 8 miesięcy i 4 dni, a do Jarosława Kaczyńskiego rok, 3 miesiące i 28 dni. Ostatnio Jarosław Kaczyński powiedział, że bardzo prawdopodobne, że to właśnie Morawiecki będzie premierem do końca kadencji. I pewnie tak będzie.

Morawiecki znalazł klucz do Kaczyńskiego. Potrafi z nim rozmawiać, przekonywać go, ale też słuchać i działać tak, żeby prezes był zadowolony. Problem jest jednak inny - Morawiecki wciąż nie znalazł klucza do Prawa i Sprawiedliwości. Nie ma w partii swojej frakcji, nie ma swoich ludzi, otacza się doradcami i współpracownikami, którzy w PiS uważani są za obcych. Do tego wejście do rządu prezesa sprawiło, że pozycja premiera stała się niejasna.

Namaszczenie Morawieckiego na nowego przywódcę na prawicy, którego Jarosław Kaczyński miał dokonać na listopadowym kongresie PiS, zostało odwołane. Powodem była pandemia, ale tu znowu problem jest inny: Kaczyński wciąż nie jest w stanie przekonać do Morawieckiego własnej partii. Co więcej, dziś partyjny awans dla urzędującego premiera doprowadziłby do groźnych dla Prawa i Sprawiedliwości podziałów. A może nawet do wojny domowej.

Jeśli chodzi o pozycję Morawieckiego w samym rządzie, jest ona dziś silniejsza niż rok temu. W partii nie zmieniło się praktycznie nic - pozycja Morawieckiego w całości zależy od jego szefa. Jarosława Kaczyńskiego. 

6. Respiratory

Szumowski, choć wciąż jest posłem, od czasu dymisji milczy
Szumowski, choć wciąż jest posłem, od czasu dymisji milczy

Zdumiewające w tej sprawie jest praktycznie wszystko. Od wyboru handlarza bronią Andrzeja Izdebskiego na dostawcę respiratorów, poprzez pojawiające się w mediach informacje, że miała go podsunąć ministrowi zdrowia Agencja Wywiadu, aż po nieudolność polskiego rządu, który nie jest w stanie ściągnąć od niego prawie 70 milionów złotych i to od ośmiu miesięcy. W tym samym czasie, jak informowali dziennikarze TVN24, mogliśmy kupić respiratory od Amerykanów. Czyli i sprawdzony sprzęt, i sprawdzony dostawca - do czego zresztą przyłożył rękę prezydent Andrzej Duda w czasie swojej ostatniej wizyty w Waszyngtonie. Ale rząd z tej oferty nie skorzystał, bo - jak próbował tłumaczyć rzecznik Ministerstwa Zdrowia – nie było konkretnej oferty (co jest niezgodne z ustaleniami TVN24).

Odpowiedzialnych za ten zakup ministrów: Łukasza Szumowskiego i jego zastępcy Janusza Cieszyńskiego nie ma już w rządzie - do kosza można więc wyrzucić ich zapewnienia, że: "sprawa będzie wyjaśniona" i "każda złotówka z tych wszystkich transakcji zostanie zwrócona". Pierwszy, choć wciąż jest posłem, od czasu dymisji milczy. Drugi jest wiceprezydentem w jedynym z nielicznych miast, w których rządzi PiS, czyli w Chełmie. Obaj nie muszą się już tłumaczyć z umowy, która stała się symbolem nieudolności rządu, mataczenia i zapewnień bez pokrycia. Dziś już wiemy, że "afera z respiratorami" uderza w wiarygodność państwa. PiS-owi jeszcze długo nie uda się odkleić jej od siebie - tak jak kiedyś Platformie Obywatelskiej "afery taśmowej".

I jeszcze jedna z serii zdumiewających decyzji w tej sprawie: 10 lipca minister Szumowski zwrócił się do Prokuratorii Generalnej, żeby pomogła odzyskać pieniądze od Izdebskiego, a dokładnie o "wszczęcie sprawy cywilnej o zapłatę przeciwko spółce E&K". Prokuratoria przygotowała wniosek o zabezpieczenie roszczeń, tyle że przez kolejne dni nie doczekała się jego akceptacji od ministra. Dopiero 27 lipca minister zdrowia jednak zmienił zdanie i stwierdził, że nie będzie nękać niedoszłego dostawcy respiratorów. Dał mu kolejny termin na zwrot pieniędzy. I co? I nic. Termin minął i nowy minister zdrowia po raz kolejny musiał zwrócić się do Prokuratorii o pomoc w odzyskaniu pieniędzy.

30 grudnia liczba zajętych respiratorów przez pacjentów COVID-19 wynosiła 1580. Czyli dostępnych, jak informuje ministerstwo zdrowia, jest jeszcze 1486. A to oznacza, że 1241 respiratorów, które rząd zamówił u Andrzeja Izdebskiego, a które nigdy nie dotarły do polskich szpitali, na szczęście nie okazały się decydujące o czyimś życiu. Przynajmniej tak wynika z danych ministerstwa.

5. Przesunięte wybory

O tej historii można by napisać całkiem opasłą książkę z wieloma zwrotami akcji, z bohaterami i antybohaterami. To mogłaby być historia o 70 milionach wyrzuconych w błoto, bo tyle co najmniej (udowodnił to dziennikarz portalu tvn24.pl) wydano na "wybory kopertowe", które - jak wiemy - ostatecznie się nie odbyły.

Jest kwiecień. Gdyby nie rozpędzająca się w Polsce pandemia, trwałby właśnie najgorętszy okres prezydenckiej kampanii wyborczej. Notowania Andrzeja Dudy były stabilnie wysokie, rosło poparcie dla Szymona Hołowni (momentami ocierało się o dające mu szansę na znalezienie się w II turze), a kurs akcji Małgorzaty Kidawy-Błońskiej szorował po dnie. Swoją drogą, do dziś nie wiadomo, kto doradził kandydatce Koalicji Obywatelskiej zawieszenie kampanii w czasie, gdy wybory korespondencyjne były jeszcze całkiem realnym scenariuszem. Może była już kandydatka opisze to kiedyś w swoich wspomnieniach...

Wróćmy jednak do kwietnia 2020. W obozie rządowym pojawia się coraz więcej głosów, że wyborów korespondencyjnych nie da się przeprowadzić w oparciu o przepisy pisane na kolanie, z pozakonstytucyjnym "wyłączeniem" roli Państwowej Komisji Wyborczej. Że nie da się ich przeprowadzić tak, by ich wynik nie został zakwestionowany przez Sąd Najwyższy i różne instytucje międzynarodowe. Z inicjatywą przesunięcia wyborów pierwszy wychodzi Jarosław Gowin i… wybucha pierwszy potężny kryzys w obozie władzy.

Zdeterminowany do tego, by wybory odbyły się w maju, jest Jarosław Kaczyński. Na kilku naradach, z których relację znają autorzy tego podsumowania, prezes PiS przekonuje polityków ze swojego obozu, że każdy kolejny tydzień osłabia szanse na zwycięstwo Andrzeja Dudy. Po pierwsze dlatego, że sytuacja związana z koronawirusem jest już wtedy bardzo poważna i sympatie społeczne mogą się obrócić przeciw rządowi. Po drugie dlatego, że Szymon Hołownia niebezpiecznie rośnie w sondażach, a w niektórych pokonuje nawet Dudę w drugiej turze. Jest jeszcze powód trzeci. Przesunięcie wyborów musi się wiązać z ponadpartyjną zgodą i żeby ją uzyskać, trzeba zaoferować Koalicji Obywatelskiej możliwość zmiany kandydata. 

Pierwszy raz od wyborów parlamentarnych w 2019 roku perspektywa upadku sejmowej większości jest realna. W obozie koalicjanta PiS, w Porozumieniu Jarosława Gowina, dochodzi do rozłamu, wicepremier odchodzi z rządu i staje na czele frontu na rzecz zmiany terminu wyborów. Ostatecznie, po wielu kryzysowych naradach, Jarosław Kaczyński akceptuje plan przesunięcia wyborów. Pierwsza tura odbywa się 28 czerwca, druga 12 lipca. Obie tradycyjnie - w lokalach wyborczych, choć w ścisłym reżimie sanitarnym.

Andrzej Duda wygrywa, ale nie jest to zwycięstwo miażdżące. Rafał Trzaskowski wydaje się być także wygrany, bo niezły wynik daje mu szansę, by stać się liderem opozycji, którego ta opozycja w tamtym momencie bardzo potrzebuje. By odpowiedzieć na pytanie, czy Trzaskowski z tej szansy skorzystał, proponujemy naszym Czytelnikom, by sami sobie odpowiedzieli na pytanie: jak nazywa się ruch Rafała Trzaskowskiego, którego powołanie zapowiedział po wyborach prezydenckich? No właśnie…

Niezaprzeczalne jest jednak to, że po operacji "przesunięcie wyborów" koalicja rządowa już nigdy nie wróciła do poziomu zaufania sprzed wolty Jarosława Gowina. I tak już gorącą atmosferę dodatkowo podgrzał Zbigniew Ziobro, który nie poparł ustawy o tzw. bezkarności urzędników. To przepisy, które pozwalały, by premiera ani żadnego z ministrów nie można było oskarżyć o wydanie publicznych pieniędzy na wybory, które nigdy się nie odbyły. Ustawy finalnie nie ma, bo nie było dla niej większości. Są za to - i długo jeszcze będą - memy z Jackiem Sasinem, który wydał krocie na koperty i worki dla Poczty Polskiej.

4. Rafał "niewykorzystana szansa" Trzaskowski

Trzaskowski powiedział do swoich ludzi: mam dość
Trzaskowski powiedział do swoich ludzi: mam dość
Źródło: Urząd m.st. Warszawy

Wróćmy jednak do prezydenta Warszawy. Dał nadzieję opozycji. Dał nadzieję jej wyborcom. W końcu mogli zapomnieć o Donaldzie Tusku i uwierzyć w nowego przywódcę. Trwało to dokładnie 59 dni. Bo w poniedziałek 13 lipca rano, po II turze wyborów, było już po sprawie. Polacy zdecydowali: Andrzej Duda zostaje. PiS triumfował. A Trzaskowski powiedział do swoich ludzi: "MAM DOŚĆ". To hasło nie dało mu wygranej w kampanii, ale absolutnie oddawało jego nastrój po porażce.

Trzaskowski miał dość kampanii, Platformy, Budki i spółki. Był zmęczony trudną i wyczerpującą kampanią i chciał wrócić do ratusza. Do swojego gabinetu i książek. Nie chciał słyszeć o "nowych inicjatywach", "nowej Solidarności", "nowej opozycji" i o tym, że jak najszybciej musi ogłosić, jak chce zagospodarować potencjał 10 milionów oddanych na niego głosów. A teraz uwaga! Ruch Wspólna Polska – tak właśnie nazywa się ruch powołany przez Rafała Trzaskowskiego - liczy dziś niecałe 18,5 tys. zarejestrowanych na stronie internetowej sympatyków. To pokazuje rozmiar porażki: nie w wyborach prezydenckich, ale w tym, co działo się po pierwszej od lat udanej kampanii PO. 

Nowa młodsza gwardia, która dowodzi dziś opozycją, dostała wtedy gigantyczną lekcję "wiedzy o polskim społeczeństwie". Czyli: że Polacy po prawie pięciu latach nie są ani zmęczeni, ani przerażeni PiS-em na tyle, by nie postawić na ich kandydata. Że nie da się wygrać wyborów prezydenckich wyłącznie dużymi i średnimi miastami. I że błędem była ucieczka Trzaskowskiego przed debatą organizowaną przez TVP Jacka Kurskiego w Końskich.

Dziś Platforma Budki/Trzaskowskiego - pierwszy rządzi formalnie, drugi jest tam najpopularniejszym politykiem - jest w tak samo trudnej sytuacji jak przed wyborami prezydenckimi. Osaczona od strony centrum przez coraz silniejszego Szymona Hołownię i wciąż aktywne w Sejmie Polskie Stronnictwo Ludowe, a od strony lewej przez Lewicę i rosnące w siłę środowisko Strajku Kobiet. Do tego, w kontekście wyborów prezydenckich, wciąż wisi nad nią zarzut zmiany kandydata. Gdyby PO została przy Małgorzacie Kidawie-Błońskiej, to według wielu sondaży Szymon Hołownia miałby szansę na wejście do II tury i wygraną z Andrzejem Dudą. Ale tego oczywiście nigdy już nie sprawdzimy.

3. Wyrok Trybunału Konstytucyjnego ws. aborcji

Być może nigdy nie dowiemy się też, jaka motywacja kierowała sędziami Trybunału i Jarosławem Kaczyńskim (bo jego wpływ na ten konstytucyjny organ jest powszechnie znany), że w szczycie pandemii, gdy szpitale pękały w szwach, a służba zdrowia przekraczała granice swojej wytrzymałości, zapadł wyrok radykalnie zaostrzający polskie przepisy aborcyjne. 

Faktem jest, że jeden z autorów tego podsumowania już na przełomie sierpnia i września usłyszał z ust wpływowego polityka obozu władzy, że w październiku ma zapaść wyrok w sprawie tzw. wad letalnych płodu. Nie było to zatem dla polityków PiS ani zaskakujące, ani nieplanowane. Jedyne, co mogło przerosnąć oczekiwania osób, które miały wpływ na to, że orzeczenie zapadło, to skala protestów po nim. 

Protesty były masowe. Protesty były codziennie. Protesty były ogólnopolskie. Wreszcie, trudno powiedzieć, czy należy o nich pisać w czasie przeszłym.

Skala sprzeciwu po decyzji Trybunału pokazała - zwłaszcza politykom prawicy - że konserwatyzm Polaków jest już innym konserwatyzmem niż ten, który przez trzy dekady wolnej Polski wyznaczał linię podziału na liberalne duże miasta i przywiązane do tradycyjnych wartości mniejsze ośrodki. Protesty wyprowadziły na ulicę osoby o bardzo różnym pochodzeniu, o bardzo różnym światopoglądzie i o bardzo różnym statusie materialnym. Były masowe w Warszawie, Gdańsku i Krakowie. Proporcjonalnie mniejsze, choć skalą bardzo duże, odbywały się jednak też w Sejnach czy w Sokołowie Podlaskim.

Dziś jest za wcześnie, by przewidzieć, czy ruch, który posługuje się wulgarnym hasłem z ośmioma gwiazdkami, stanie się także ruchem politycznym. To raczej mało prawdopodobne, bo poza sprzeciwem wobec decyzji Trybunału i jakąś formą buntu pokolenia, uczestników tych protestów dzieli bardzo wiele.

Dużo łatwiej jest przewidzieć to, że w najbliższej przyszłości zadziała mechanizm wahadła. I po radykalnym zaostrzeniu prawa aborcyjnego pierwszy liberalny rząd podejmie przynajmniej próbę radykalnego poluzowania prawa do usuwania ciąży.

2. Koalicja rządowa bez miłości

Tę historie opowiedział nam jeden z ważnych ludzi w PiS. Na spotkaniu koalicyjnym w siedzibie partii przy ulicy Nowogrodzkiej pojawia się czwórka: Kaczyński, Morawiecki, Gowin i Ziobro. Jest lato, narada ma dotyczyć zmian w rządzie. Ale to też czas, gdy Morawiecki po raz pierwszy wraca z Brukseli z projektem unijnego budżetu i bez weta. Co lider Solidarnej Polski ostro krytykuje. Między politykami dochodzi do gigantycznej awantury, są krzyki, padają wzajemne oskarżenia. Trwa to dłuższą chwilę, aż w pewnym momencie Kaczyński wstaje i wychodzi, bez słowa. W pokoju poza liderami jest jeszcze kilku polityków. Dla wszystkich sprawa jest oczywista. Prezes uważa, że to strata czasu, a wzajemna wrogość premiera i ministra sprawiedliwości szkodzi koalicji. I tu ma rację, jak słyszymy nie tylko na Nowogrodzkiej - w ich relacjach nie ma żartów, jest absolutny brak zaufania i walka na wycięcie.

Kilka miesięcy później Jarosław Kaczyński wchodzi do rządu jako wicepremier do spraw bezpieczeństwa, ale pełni tam przede wszystkim rolę nadzorcy. Pilnuje bezpieczeństwa zjednoczonej prawicy.

W koalicjach oczywiście nie chodzi o to, żeby się lubić. Chodzi o to, żeby nie nienawidzić się na tyle, by nie dać się rozsadzić od środka. Całą czwórkę "w jednym pokoju" trzyma wyłącznie chęć utrzymania władzy. I na dziś to wystarczy. Bo fakt, że przetrwali kolejne kryzysy: przy okazji "kopertowych wyborów", rekonstrukcji rządu, głosowania nad tzw. ustawą futerkową i w końcu ostatnio przy unijnym wecie, wskazuje jednak na to, że liderzy prawicy są wstanie znieść dużo.

Ci, którzy myśleli, że koalicja nie dotrwa do końca roku, muszą być rozczarowani. Uważamy, że przetrwa i 2021, i ten następny. To, czego dowiedzieliśmy się jednak w tym roku o koalicji, to to, że właściwie nierealnym jest, by wszystkie trzy partie: PiS, Solidarna Polska i Porozumienie wystartowały z jednej listy w wyborach do Sejmu za trzy lata. A to oznacza, że każdy z liderów już koncentruje się na budowaniu swojej partii i swojej tożsamości. A że ich interesy są sprzeczne, to pewne jest, że najbliższy rok, po krótkiej świątecznej przerwie, będzie bogaty w walki buldogów prawicy pod dywanem.  

A czy ktoś ten rok na prawicy wygrał? Każdy. Ziobro zbudował odrębną, silną partię z rozpoznawalnymi posłami. Gowin postawił się Kaczyńskiemu i w oczach anty-PiS jest teraz w politycznym czyśćcu. Kaczyński ma, co chciał: prezydenta na kolejne pięć lat i władzę. Ale nie ma żadnych wątpliwości: odkąd rządzą, to był to najtrudniejszy dla nich rok. 

1. Polityka w dobie pandemii

Nie da się opisywać jakiegokolwiek wydarzenia politycznego Anno Domini 2020 bez wspomnienia słowa "koronawirus". 

"Wybory w cieniu koronawirusa", "koalicyjne kryzysy w dobie koronawirusa", nawet pisząc o odejściach z rządu (choćby prawie całego kierownictwa Ministerstwa Zdrowia), trzeba temu wydarzeniu nadać kontekst pandemii. Czas w tym roku był liczony codziennymi danymi napływającymi z Ministerstwa Zdrowia, a wiele wydarzeń ruszało dopiero po 10.30, gdy dane o nowych przypadkach zakażeń i zgonach były podawane do publicznej wiadomości.

Historia z zakupem respiratorów i maseczek raczej zakończyła polityczną karierę cieszącego się wysokim zaufaniem ministra zdrowia. Jeśli zaś akcja szczepionkowa przebiegnie w miarę sprawnie, ma to szanse zbudować pozycję następcy Łukasza Szumowskiego. 

W haśle "polityka w dobie pandemii" można zmieścić każde polityczne wydarzenie w Polsce i na świecie. Dość powiedzieć, że stosunek kandydatów do pandemii według badań mógł mieć znaczący wpływ na wynik wyborów w USA. 

Kończąc, warto sobie życzyć, by w podsumowaniu politycznym roku 2021 hasło "polityka w dobie pandemii" w ogóle się nie pojawiło.

Czytaj także: