Lekarz nadzorujący został zwolniony, konsekwencje ponieśli także lekarz rezydent i pielęgniarki z Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku. To pokłosie incydentu z połowy czerwca, kiedy rodząca kobieta - jak twierdzi - musiała czekać na lekarza kilka godzin. Razem z mężem uważają, że lekarz nie podjął decyzji o wykonaniu cesarskiego cięcia, przez co dziecko było w stanie krytycznym i musiało być utrzymywane przy życiu przez respirator.
W Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym w Białymstoku zakończyła się wewnętrzna kontrola przeprowadzona przez Uniwersytet Medyczny.
"Problemy w komunikacji"
W szpitalu pracowały dwie komisje, które doszły do podobnych wniosków. - Wykazane zostały pewne niedociągnięcia w pracy tego zespołu - oświadczył w rozmowie z TVN24 prof. dr hab. n. med. Zenon Mariak, prorektor ds. klinicznych Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku. - Doszło tam do pewnych problemów w komunikacji wewnętrznej zespołu między sobą oraz komunikacji lekarzy z pacjentem.
Jak powiedział, pracownicy szpitala ponieśli konsekwencje. Pracę w szpitalu stracił lekarz dyżurny, który nadzorował pracę kliniki tego dnia. Pielęgniarki z kolei "poniosły odpowiedzialność wynikającą z kodeksu pracy" - podkreślił. Ukarany został także lekarz rezydent. Kary nałożone zostały przez dyrekcję szpitala.
Prorektor ds. klinicznych oświadczył, że komisje nie stwierdziły uchybień co do profesjonalizmu zespołu. Mariak podkreślił, że białostocka klinika znajduje się w czołówce polskich szpitali. - Tutaj nie mamy zastrzeżeń - wyjaśnił.
"Uznałem za stosowne przeprosić"
Prorektor podkreślił, że spotkał się z małżeństwem Gotowickich. - Rodzice przedstawili swoją wersję wydarzeń, nacechowaną trochę emocją, ale nie aż tak bardzo, jak można się spodziewać. To raczej była spokojna, merytoryczna rozmowa, przekazanie wrażeń, opinii przez tą mamę - podkreślił.
I dodał: - Uznałem za stosowne, żeby przeprosić tą panią za wydarzenia tego dnia, za ten krytyczny moment, kiedy doszło do porodu.
Matka: 4 godziny czekałam na lekarza
Sprawą Ewy i Adama Gotowickich zajął się magazyn "Blisko ludzi" TTV. Rodzice dziewczynki, którzy na co dzień mieszkają w Anglii, w maju przyjechali do rodziny w Białymstoku. Pod koniec maja kobieta trafiła do Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego, gdzie przez tydzień była pod obserwacją. Jej ciąża była zagrożona. Nad ranem 4 czerwca obudziła się z bólem, miała skurcz. Jak relacjonowała, prosiła o sprowadzenie lekarza, ale ten przez kilka godzin się nie pojawiał. Przyszedł ok. godz. 22 i po zbadaniu kobiety stwierdził, że nie ma rozwarcia. Kazał podać jej leki przeciwskurczowe. Następnie znów zniknął - relacjonują rodzice.
- Krzyczałam, że umieram na tym łóżku. Dopiero po 4,5 godziny, ok. godz. 2.50 przyszła położna, zawołała lekarza, który zbadał mnie i krzyknął: porodówka. Trzynaście minut później wyjęli mi dziecko. Lekarz dyżurujący nie znał mojej historii. Dziecko było ułożone pośladkowo, ale nikt o tym nie wiedział. Rodziłam drogą naturalną, bez znieczulenia, a powinnam mieć cesarskie cięcie. Na porodówce lekarz tylko krzyczał na mnie, że dziecko już wychodzi - relacjonowała w rozmowie z reporterką TTV Ewa Gotowicka.
Dziecko urodziło się bez funkcji życiowych, reanimowało je trzech lekarzy. Po 10 minutach przywrócono akcję serca. Dziewczynka trafiła na OIOM, była pod respiratorem. Jej stan był krytyczny.
Postępowanie w tej sprawie prowadzi też prokuratura.
Autor: pk/ja / Źródło: TVN24, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TTV