|

"Nie dam się przykuć do łóżka". Po wypadku został mistrzem Europy, maratończykiem i triathlonistą

Paweł Januszewski właśnie został mistrzem Europy. Budapeszt, 1998 rok
Paweł Januszewski właśnie został mistrzem Europy. Budapeszt, 1998 rok
Źródło: ANJA NIEDRINGHAUS/EPA/PAP

Te straszne słowa, w które uwierzyć nie mógł i nie chciał, usłyszał w szpitalu. "Pan już więcej trenować nie będzie". Zaryzykował - do sportu, tego w wydaniu zawodowym, wrócił bardzo szybko, choć wiedział, że igra z ogniem. I już się nie zatrzymał. Po zakończeniu kariery Paweł Januszewski postawił na biegi długie, a 12 czerwca zadebiutował w triathlonie, czyli zmaganiach ludzi z żelaza.

Artykuł dostępny w subskrypcji
TVN24
Dowiedz się więcej:

TVN24

Samochód prowadzić lubił zawsze, uspokajało go to i relaksowało. Nigdy nie miał stłuczki, żadnych nieprzyjemnych wydarzeń. A tamtego dnia potrącił psa. Rozstrzęsiony poprosił Wojtka, by zamienili się za kierownicą. Ruszyli dalej, po kilkunastu kilometrach stanęli przed zamkniętymi rogatkami przejazdem kolejowym. Cisza i spokój, nic nie zapowiadało tragedii.

Mówi Januszewski: - To było dawno temu. Tak dawno, że dokładnej daty nie pamiętam. Jak najszybciej chciałem o tym zapomnieć. Nie oglądam się za siebie, dla mnie ważne jest tu i teraz. Przez miejsce wypadku przejeżdżałem kiedyś dosyć często. I nic, absolutnie nic nie czułem. Żadna trauma. Na dodatek okolica została przebudowana, pewnie bym jej nie rozpoznał, bo teraz bywam tam rzadko.

Krzyk, chaos, sygnał karetki

23 września 1997 roku, to ten dzień latami wymazywał z pamięci.

Słutowo, gmina Recz. Pogodny, ciepły wieczór. Januszewski i Wojtek - szwagier, mąż siostry - zatrzymują się przed zamkniętym szlabanem. Pociągu jeszcze nie widać. Czekają, rozmawiają, o niczym ważnym. Nuda.

Potem? Potem są już tylko migawki, strzępy, urywki wspomnień. Krzyk, chaos, jacyś ludzie, ktoś próbuje wypiąć go z pasów. Sygnał karetki, migający za szybą szpaler drzew. Zaczyna kojarzyć, co się stało - jadący za nimi samochód przed przejazdem nawet nie zwolnił, wbił się w nich z wielką siłą.

Badania nie wykazują poważnych obrażeń - stłuczenia, siniaki, zadrapania, drobnostki. Na prośbę mamy zgadza się zostać w szpitalu na obserwację, przez jedną noc. Wojtek też zostaje.

Rano czekają na wypis. Robi się zabawnie, kiedy pielęgniarki mylą ich z przywiezionymi jeszcze wieczorem dwoma panami, którzy solidnie nadużyli alkoholu. W niedalekim Choszcznie najwidoczniej nie ma izby wytrzeźwień, trafili zatem tutaj.

Nagle Januszewskiemu puszczają wszystkie funkcje fizjologiczne, o czym dowie się dopiero później. Przestaje mu pracować układ nerwowy. Badania tym razem wykazują krwiaka lewej półkuli mózgu, lekarze zastanawiają się nad trepanacją czaszki. Postanawiają czekać. Nikt nie wie, że pacjent jest zawodowym sportowcem, lekkoatletą. A kiedy już się dowiadują, padają te straszne słowa, w które tak trudno mu uwierzyć. Jeżeli nie posłucha, konsekwencje mogą być tragiczne - padaczka, wylew. Ma prowadzić spokojny tryb życia, dać sobie spokój nawet z prowadzeniem auta. Dalej nie słucha.

Mistrzem Europy zostanie 11 miesięcy później, w biegu na 400 metrów przez płotki, czyli konkurencji wykańczającej. A karierę na dobre dopiero rozpocznie.

Krwiak zaczął się wchłaniać

Dlaczego nie posłuchał lekarzy? - Wiedziałem, że muszę wstać z tego cholernego łóżka. Że nie dam się do niego przykuć - mówi dzisiaj. - Krwiak zaczął się wchłaniać, operacja na szczęście nie była konieczna. W szpitalu przekonywałem, że nic mi nie jest, że czuję się świetnie, że muszę już iść. Nikt mnie nie słuchał. A w końcu stanęło na tym, że nie dostaję zgody na treningi przez trzy miesiące. I zobaczymy, co dalej.

Trenował i tak. Młody był, samotny, postanowił zatem zaryzykować. Pokusić los. Na bieżni stadionu warszawskiej Skry, z okien pobliskiego Centralnego Ośrodka Medycyny Sportowej, wypatrzyła go któregoś dnia lekarka. Strasznie nakrzyczała, nie kryła przerażenia. Treningów nie przerwał.

Po kolejnych, trudnych do zliczenia konsultacjach ta sama lekarka dała trzymiesięczną zgodę na powrót do sportu. I nadzieję, której tak potrzebował.

Najgorsze były zajęcia tempowe. Katorga. Cierpienie. 200 metrów w 23 lub 24 sekundy, czyli dosyć szybko. Powrót na start, bez odpoczynku, w podskokach. Znowu 200 metrów. Minutę lub półtorej przerwy i od nowa. I znowu, i znowu.

- O bieganiu tempa musiałem wiedzieć dzień wcześniej, żeby nastawić się psychicznie - tłumaczy. - Zaczynało się od śniadania, skromnego, lekkiego, żeby nie mieć czym wymiotować podczas zmęczenia. Organizm bywał skrajnie wyczerpany, tak bardzo, że i tak wymiotowałem żółcią. Czułem się wykończony, skopany, zdewastowany. Nie miałem kontaktu z rzeczywistością, nic do mnie nie docierało. I ruszałem do następnej dwusetki.

Podchody w parku, zabawa w chowanego w pałacu

Skąd ta siła charakteru, ta nieustępliwość? To akurat jest proste - po ojcu i po dziadku. Mężczyźni w rodzinie Januszewskich to twardzi ludzie.

Dziadek Jan pochodził z Bysławia - po niemiecku Gross Bislaw - wsi na obrzeżach Borów Tucholskich. Służbę wojskową odbywał w Wilnie i tam poznał przyszłą żonę. Brał udział w wojnie obronnej 1939 roku, dwa razy uciekał z transportów do obozów jenieckich, do Wilna właśnie, do swojej miłości. Po wojnie, by nie zostać obywatelami Związku Radzieckiego, wsiedli razem w podstawiony pociąg i pojechali w okolice Bysławia. Historia jakich wiele. Dziadek przez całe życie był kolejarzem, choć miał też niewielkie gospodarstwo. Bardzo pracowity człowiek. Zacięty.

Stanisław, tata Pawła, wyruszył stamtąd w świat jako 19-latek. Dotarł na Ziemie Odzyskane, na zachód, do Lubiatowa. Dosyć szybko został tam dyrektorem szkoły podstawowej, mieszczącej się w w starym poniemieckim pałacu. Mieszkały w nim wszystkie nauczycielskie rodziny, a złożyło się tak, że w każdej z nich był chłopak i dziewczyna, wszyscy w podobnym wieku. - Wyobraź sobie te zabawy w chowanego w pałacu. Albo podchody w ogromnym pałacowym parku. Albo pływanie w rzece Płoń, która właściwie jest kanałem. Brak poczucia czasu, brak stresu. Wolność, bajkowe dzieciństwo - opowiada Paweł.

Przychodziły do nich dzieciaki z Lubiatowa, nieraz słyszeli, jak między sobą nazywają ich "nauczycielskimi gadami". Konfliktów, tych dużych, nie było, a jeżeli coś się komuś nie podobało, to ci z pałacu wystawiali swojego przedstawiciela, ci ze wsi swojego i była bitwa na pięści, honorowo, zgodnie z zasadami. - To były lat siedemdziesiąte, a w domach od wojny nikt nic nie naprawiał, wciąż panowała atmosfera tymczasowości, bo to wszystko niemieckie. Pamiętam te fascynujące opowieści, że ktoś widział Niemca we wsi, że jakiś Niemiec kręcił się po okolicy, że pewnie szuka swojego gospodarstwa - wspomina Januszewski.

Po dalsze nauki, do Technikum Mechanicznego, wybrał się do pobliskich Pyrzyc. To ważne, bo tam w jego życiu pojawił się sport, w klubie Spartakus. W planach miał sekcję lekkoatletyczną, a trafił do zapaśniczej, tak bardzo zaimponowały mu sylwetki zawodników. Nikt nie mógł im podskoczyć, nikomu nie przychodziło to do głowy. Takie umiejętności bardzo by mu się w Lubiatowie przydały.

- Lekka i tak znalazła mnie sama, od razu, w pierwszej klasie - wyjaśnia. - Zorganizowano zawody, właśnie dla pierwszaków. Zgłosiłem się do biegu na 1500 metrów, bo wcześniej zdarzało mi się startować w przełajach. Faworytem był wielki chłopak, kolega Sosnowski, pamiętam go doskonale. Trzymałem się za nim, a kiedy wpadliśmy w ostatni wiraż, zdziwiłem się, że wciąż mam tyle sił. Zaatakowałem, wyprzedziłem kolegę Sosnowskiego i wygrałem, nawet ze sporą przewagą. Stałem szczęśliwy i zszokowany, a oni pobiegli dalej.

Pomylił okrążenia, do pokonania zostało jeszcze jedno. Rywali już nie gonił, ze wstydu chciał się zapaść pod ziemię. Położył się w trawie i przeleżał tam do końca zawodów, aż wszyscy sobie poszli.

Trenerowi zaimponował i tak. Ten powiedział, że muszą popracować nad taktyką i techniką biegu. I matematyką, żeby już się nie mylił.

"Nie wiem, skąd znalazłem w sobie taką moc"

20 sierpnia 1998, Budapeszt, lekkoatletyczne mistrzostwa Europy.

Januszewski stoi przed blokami startowymi, jak zawsze skupiony maksymalnie, nieobecny, w swoim świecie. Nie rusza go żaden wiatr, żaden deszcz. Nie wie, ilu ludzi jest na trybunach stadionu, nie wie, czy poza nim ktoś tam w ogóle jest. Wmawia sobie, że zrobił absolutnie wszystko, by znaleźć się właśnie w tym miejscu. Trochę przeklina, to też, co zawsze związane jest z nakręceniem się do walki, z mobilizacją.

Uwielbia ten moment.

Ruszają - pierwszy płotek, drugi. Jest dobrze, widać, że biegnie w czołówce. Kamery skupiają się na Rusłanie Maszczence, Rosjaninie, który z przodu jest minimalnie. Na ostatnią prostą pierwszy wpada już Januszewski. Pędzi, zasuwa do mety, ile sił w nogach i płucach. Maszczenko goni, atakuje, nie odpuszcza. Jeszcze 20 metrów, jeszcze 10. Jest złoto, tak, Januszewski dopaść się nie daje. Wznosi ręce, łapie się za głowę, przyklęka, kładzie na tartanie. Nie wierzy. 48,17 sekundy, rekord Polski. - Nie wiem, skąd znalazłem w sobie taką moc. Nie miałem i nie mam na to odpowiedzi - powie potem.

Tamtego biegu nie ogląda, nie wspomina. Innych sukcesów - czyli brązu mistrzostw Europy 2002, piątego miejsca mistrzostw świata 1999 i szóstego igrzysk olimpijskich 2000 - też nie. Nieważne, że wrócił po wypadku. Że nigdy więcej miał nie trenować. Nie jest sentymentalny. Już to mówił - ciągle do przodu.

Odstawić alkohol, nie jeść mięsa

Pięćdziesiąte urodziny świętował 2 stycznia 2022 roku. Zaproszonych gości poprosił o rowerowy bagażnik na dach samochodu. Nie o whisky, nie o markowe cygara. Bagażnik będzie najodpowiedniejszy, skoro postanowił, że za kilka miesięcy wystartuje w triahlonie. Postawił na ten olimpijski, czyli 1,5 kilometra pływania, 40 jazdy rowerem i 10 biegu. Ambitnie.

- Od dawna nie czułem się tak dobrze, i fizycznie, i psychicznie - przekonuje. - A trochę namówił mnie też mój przyjaciel Sebastian Chmara, kiedyś wieloboista. Podjąłem rękawicę. Zawsze lubiem wyznaczać sobie cele, po karierze już te banalne - odstawić alkohol na miesiąc, przez pół roku nie jeść mięsa. Lubie wyzwania, kontrasty, mogę - nie mogę. Nigdy nie nawaliłem, do tego obranego celu docieram zawsze.

Sportu, po zakończeniu kariery już tego w wydaniu amatorskim, nie rzucił. I nie rzuci. Jest dyrektorem akcji Wings for Life, międzynarodowego biegu charytatywnego, organizowanego w kilkudziesięciu miastach świata, z którego dochód przeznaczany jest na badania nad urazami rdzenia kręgowego. Piętnaście lat temu założył fundację Wychowanie przez Sport, której został prezesem. Inicjuje najróżniejsze akcje, w tym tę ogólnopolską, pod nazwą BiegamBoLubię. - Zachęcamy ludzi do ćwiczeń na stadionie, na bieżni. Akcent stawiamy na BoLubię, z założenia ma to być czysta przyjemność ze sportowej aktywności - tłumaczy.

Paweł Januszewski o Wings for Life
Paweł Januszewski o Wings for Life
Źródło: TVN24

On odnalazł się w biegach długich, półmaratonach i maratonach. Aż pora przyszła na triathlon. Ciągle do przodu, bez oglądania się za siebie.

W telewizji po raz pierwszy usłyszał, że tata go kocha

Dzieci ma czworo. Marcysia jest już dorosła, lat liczy sobie 23. Leon - 15, Stefek - pięć, Nelka - trzy. Drugie imię obu synów Januszewskiego to Jan, rzecz jasna po dziadku.

Paweł przez swojego ojca chwalony nie był nigdy, nawet po sukcesach na bieżni. Ojciec nigdy go nie przytulił. Chłopak miał sobie radzić, zawsze i wszędzie walczyć o swoje. Nie mazgaić się, nie przychodzić po pomoc. - Dawno temu któraś z telewizji zrobiła o mnie reportaż. To tam tata powiedział, że mnie kocha. Nigdy wcześniej ani nigdy potem tego nie usłyszałem - wyjawia.

On dzieci chwali i przytula. - Wychowany jestem przez tamto pokolenie, ale żyję tu i teraz, więc tak, robię to, choć widzisz, że nie tak łatwo mi o tym mówić.

Nie szkoda mu zostawiać tych najmłodszych, opuszczać dom, wyjeżdżać na zawody i treningi w sporcie już nie zawodowym, a amatorskim? - Na dłużej nie wyjeżdżam zbyt często, a trenuję wtedy, kiedy Stefek i Nelka są w przedszkolu. Moja praca na szczęście mi na to pozwala. Czytam im bajki, chodzimy na plac zabaw. Powiem tak - ja uważam, że dziecko bardziej obserwuje rodzica, niż go słucha, więc staram się im pokazać, że w życiu warto mieć jakąś pasję. A moją akurat jest sport - twierdzi Januszewski.

Januszewski z synami, Leonem i Stefkiem, na stadionie warszawskiej Skry
Januszewski z synami, Leonem i Stefkiem, na stadionie warszawskiej Skry
Źródło: archiwum prywatne

Męczarnia, ból, cierpienie

Przygotowania do triathlonu, te na poważnie, sześć dni w tygodniu, rozpoczął w styczniu. Nie można ich przyrównać do tych z czasów biegania przez płotki, na poziomie światowym. - Kiedyś moje życie ułożone było pod trening, a teraz to trening ułożony jest pod życie - wyjaśnia. - Żadnych wyrzeczeń, żadnej diety, nie podchodzę do tego z fanatyzmem. Martwię się tylko pływaniem. Z bieganiem dam sobie radę, z jazdą na rowerze też. Ale to pływanie... To mój najsłabszy punkt, chyba jak większości triathlonistów.

Pomocy w tej kwestii szukał u najlepszych. Na początku zwrócił się po nią do speca nad specami - Pawła Korzeniowskiego, trzykrotnego medalisty mistrzostw świata, w tym złotego w roku 2005 na dystansie 200 metrów stylem motylkowym. - I nawet on powiedział, że w jeziorach czy morzu zawsze pływa dosyć blisko brzegu - opowiada. - Do niedawna byłem przekonany, że w pływaniu jestem naprawdę dobry, skoro od dziecka radziłem sobie na gliniankach w Lubiatowie. Z Pawłem umówiliśmy się na 50- metrowym basenie Uniwersytetu Medycznego. I okazało się, że stylowo dałem radę pokonać jedną długość, czyli 50 metrów. To był mój maks. A w tym triathlonie do przepłynięcia czekało mnie 1500 metrów w Zalewie Zegrzyńskim. Bałem się bardzo, nawet tuż przed startem, przed wejściem do wody.

Aktualnie czytasz: "Nie dam się przykuć do łóżka". Po wypadku został mistrzem Europy, maratończykiem i triathlonistą

Koniec końców pływanie zaliczył bez problemów, że będzie dobrze wiedział już po 15 minutach. Z Zegrza do Warszawy na drugą część triathlonu wyruszył rowerem. Był w euforii. Nikogo nie wyprzedził, a sam wyprzedzany był dosyć często. Nie zwracał na to uwagi - grunt, że najgorsze było za nim. Bieganie w okolicach Starego Miasta i placu Teatralnego miało być najłatwiejsze, formalność dla byłego lekkoatlety. Kropką nad i. Było męczarnią, bólem i cierpieniem. Te 10 km, a właściwie 10 km i 900 m, bo organizatorzy dystans w ostatniej chwili wydłużyli, ciągnęło się w nieskończoność. Po jeździe rowerem pracować musiały zupełnie inne mięśnie, na co - jako debiutant - przygotowany nie był. Pomagał doping znajomych i nieznajomych, takie wsparcie przydaje się zawsze.

Do mety dotarł, to najważniejsze. Czas i miejsce? Bez znaczenia, nie dla czasu i miejsca porwał się na to nowe wyzwanie. Zapamiętał tyle, że w kategorii wiekowej 50-latków był 30. O bólu i chwilach słabości na trasie zapomniał błyskawicznie. - Każdemu polecam ten rodzaj wysiłku. Ja na pewno nie zatrzymam się na tym jednym triathlonie - zapewnia.

Paweł Januszewski zadebiutował w triathlonie
Paweł Januszewski zadebiutował w triathlonie
Źródło: facebook.com/piotr.galka.98

Chłop z tego wszystkiego zaczął biegać

Warszawa, Jeziorko Czerniakowskie, 13 czerwca 2022. Dzień po starcie.

Miejsce spotkania przypadkowe nie jest, to właśnie tutaj Januszewski dbał ostatnio o formę pływacką. Tak, wiem, nie lubi się oglądać, ciągle do przodu, wracam jednak do wydarzeń sprzed lat.

- Zastanawiałeś się, co by było, gdybyś wtedy, po wypadku, został w łóżku? Gdybyś nie wrócił do sportu?

- Nie, nigdy. Naprawdę.

- A nie przyszło ci do głowy, że ryzykujesz? Że ta aktywność może się źle skończyć?

- Bałem się zaraz po rozpoczęciu treningów, przed tamtymi mistrzostwami w Budapeszcie. Wiedziałem przecież, że ryzykuję. A nie widziałem, czym to się skończy. Kiedy zobaczyłem, że nic złego się nie dzieje, bać się przestałem. Żyję w ruchu i inaczej sobie tego życia nie wyobrażam. Codziennie rano chce mi się wstać. Chyba tak wygląda szczęście.

- Zapytam jeszcze o Wojtka, twojego szwagra. Mam nadzieję, że jemu w wypadku nic się nie stało?

- Nic poważnego. On nie miał nic wspólnego ze sportem, a po wyjściu ze szpitala z tego wszystkiego chłop zaczął biegać. I biega do dzisiaj, maratony.

Czytaj także: