Najmniejsze partie startujące w eurowyborach wbrew pozorom wcale nie są bez szans. Żeby mieć choć jeden mandat w Parlamencie Europejskim, trzeba dostać w całym kraju 5 procent poparcia. Ale im niższa frekwencja, tym mniej głosów wystarczy, by zostać eurodeputowanym. I na to właśnie liczą małe partie.
Robią wszystko, by zwrócić na siebie uwagę, bo wiedzą, że frekwencja będzie niska, a to znaczy, że o "czarnego konia" w wyborczej stawce będzie łatwo jak nigdy.
Im mniej, tym lepiej...
Politycy z marginesu polskiej sceny marzą o wielkim sukcesie w wyborach do Brukseli. Janusz Korwin-Mikke z Kongresu Nowej Prawicy liczy na "wynik dwucyfrowy", a Marek Migalski z Polski Razem "na co najmniej cztery mandaty".
Ruch Narodowy, Samoobrona i Partia Zielonych też mają nadzieję na sukces, bo ten w krajowych wyborach jest w ich przypadku nieosiągalny.
Artur Lorek, który kampanię Demokracji bezpośredniej do europarlamentu zorganizował z prywatnego mieszkania, wydał na nią 20 tys. złotych. Mówi, że "fajnie by było" zdobyć miejsce w Brukseli, ale przede wszystkim chodzi o to, by teraz "się pokazać" i zaistnieć.
Pięć lat temu w wyborach do PE frekwencja w Polsce wyniosła 23 procent. Wiele wskazuje na to, że tym razem będzie to jeszcze mniej. 20 procent oznaczałoby w przybliżeniu pojawienie się w lokalach wyborczych 6,1 mln Polaków, a to znaczyłoby z kolei, że do podziału mandatów w PE wystarczy zebranie nieco ponad 300 tys. głosów przez jeden komitet wyborczy.
Przy 15-procentowej frekwencji byłoby to niespełna 230 tys. głosów. "Mali" na polskiej scenie politycznej na taki brak zaangażowania obywateli paradoksalnie więc liczą.