Jest już w szóstym miesiącu ciąży, ale przekonuje, że nic nie czuje do dziecka, które nosi. – Ja jestem tylko takim żywym inkubatorem – mówi w "Teraz My" surogatka Elżbieta Szymańska.
Za każdy miesiąc ciąży inkasuje 3 tys. złotych, większe pieniądze zarabia jednak na pośrednictwie – kojarzeniu innych surogatek z bezpłodnymi parami marzącymi o „własnym dziecku”.
- Pomagam ludziom, którzy sami nie mogą mieć dziecka. Proces adopcyjny jest bardzo długi, nierzadko czeka się latami – tłumaczy motywy swoich klientów. A tych ma dużo. Do założonej przez nią agencji zgłasza się co roku - jak twierdzi - około 100 par i podobna liczba kobiet gotowych zajść w ciążę dla kogoś za wynagrodzenie. Szymańska bierze od każdej skojarzonej pary 3 tys. zł, jako pośredniczka. – Ale dziewczyny (za pośredniczenie - red.) nie płacą – dodaje.
"Noszę w brzuchu kolegę"
Dwóch swoich własnych synów siedmio - i jedenastolatka Szymańska poinformowała, że nie będą mieć kolejnego braciszka . – Oni to rozumieją, mówią, że mama ma w brzuchu kolegę – przekonuje. Kiedy tylko chłopiec się urodzi, odda go „genetycznym” rodzicom.
- Najpierw zrzeknę się praw do dziecka na rzecz biologicznego ojca, a później wykluczymy jako ojca mojego męża. Wtedy noworodek trafi do rodziców – tłumaczy.
Z danych przytoczonych przez prowadzących "Teraz My" wynika, że takich adopcji ze wskazaniem jest w Polsce około 800-900 rocznie. Ile z nich to efekt handlu dziećmi, nie wiadomo.
Gdy ktoś odstępuje od umowy...
Polskie prawo nie reguluje takiego procederu. Sprawę surogatek miała objąć swoim zakresem zapowiadana przez Platformę Obywatelską ustawa bioetyczna, ale ta rodzi się w strasznych bólach. Już samo „handlowanie brzuchami" budzi olbrzymie kontrowersje i jest zakazane w wielu krajach. Prawdziwy dramat pojawia się jednak, gdy jedna ze stron postanawia odstąpić od umowy. Genetyczni rodzice mogą przecież odstąpić od adopcji, a surogatka nie chcieć oddać dziecka. Obecne prawo jest w takiej sytuacji praktycznie bezradne. Zgodnie z nim matką jest ta osoba, która rodzi dziecko. Pojęcie „rodziców genetycznych” nie istnieje.
- Dlaczego ktoś miałby nie chcieć dziecka, o które tak walczył – bagatelizuje Szymańska. I przekonuje, że gdyby coś takiego przytrafiło się jej, nie oddałaby noworodka do domu dziecka. – Traktowałabym je jak adoptowane – mówi. Zaznacza przy tym, że w takiej sytuacji wystąpiłaby o alimenty.
"Stąpamy po nieznanej ziemi, ale pogonię marszałka"
- Jestem zdecydowanie przeciwko legalizacji tego typu zabiegów – mówi jednoznacznie Elżbieta Radziszewska, rzecznik ds. równego statusu kobiet i mężczyzn. W większości europejskich krajów takie transakcje są nielegalne i karane. – W Niemczech karze się lekarzy, którzy przeprowadzają takie zabiegi, podobnie jest w wielu innych krajach – argumentuje.
Radziszewska przyznaje, że prace nad ustawą bioetyczną trwają długo, ale jej zdaniem nie ma w tym nic dziwnego. - Europa debatowała nad tym 30 lat. To wymaga czasu, my stąpamy po nieznanej ziemi. Niemniej ubolewam, że tych zapisów jeszcze nie ma i pogonię marszałka Sejmu w tej sprawie – dodała.
Szymańska delegalizacji się nie obawia. – Najwyżej przeniosę firmę na Ukrainę, tam jest to legalne – odpowiada.
Źródło: TVN 24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24