Jest ściganie, przy którym już na pierwszym kilometrze brakuje tchu i robi się niedobrze. Ale po takim ściganiu wiadomo, że zrobiło się kawał dobrej roboty. Tak właśnie było na Monte Kazura - zawodach, które w środę po raz pierwszy rozegrały się na warszawskim Ursynowie. A to dopiero początek cyklu!
Trasa pozornie prosta - 5 km, trzy pętle, oznaczona droga. Ale każdy, kto chociaż raz był na górce "Kazurce" - czyli Górze Trzech Szczytów na Ursynowie - już przed startem wiedział, że będzie bolało. Niemal pewne było bowiem, że organizatorzy wykorzystają do podbiegów dwie najbardziej strome ścieżki, którymi nawet "niebiegowe" wdrapywanie się z psem bywa kłopotliwe. Kąt nachylenia powoduje, że podchodzenie jest ciężkie, a zjeżdżanie zimą na sankach zakrawa na próbę samobójczą.
Zbieg, podbieg, zbieg, podbieg...
W środowy wieczór na starcie zjawiam się więc ze świadomością zbliżającej się masakry. Tym razem bez psa - w zawodach z wyznaczoną trasą nie startuję z Łyskiem. Razem ze znajomymi załatwiamy formalności, słuchamy krótkiej mowy początkowej, m.in. coś w stylu: "jeżeli ktoś przebiegnie całość, będzie mocny", i już po kilku minutach grupa niemal 60 osób przekracza linię startu.
Krótki rozbieg i już po chwili czeka nas jeden z najbardziej "hardkorowych" podbiegów na "Kazurkę". Na szczęście udaje mi się całość zrobić biegiem. Potem zaraz zbieg i - bez żadnego odpoczynku - kolejny podbieg. Zbieg, podbieg, zbieg, krótka prosta i znów podbieg, zbieg, krótka prosta, meta... i tak jeszcze dwa razy.
Przy drugiej pętli na dwóch najostrzejszych podejściach nie udaje mi się już biec. Wyprzedzam jednak na początku jedną z dziewczyn. Na ostatnim podbiegu słyszę za sobą dzieciaki, które dopingują cały czas "skrobiącą mi marchewki" mamę: - Dawaj, weźmiesz ją! Myślę: "O nie! Nie weźmiesz!". I gnam przed siebie na zbiegach, żeby tylko spełnić obietnicę daną sobie. Jeszcze tylko jedno kółko.
"Jesteś pierwsza!"
Na ostatniej pętli w zasadzie wszystkie podbiegi muszę już robić szybkim marszem. Magda wciąż jest za mną, dlatego nie bardzo mogę pozwolić sobie nawet na najmniejszy odpoczynek. Na wszelki wypadek na ostatniej prostej gnam do mety najszybciej jak się da. A tam pełne zaskoczenie: - Jesteś pierwsza, dawaj Kasica! - woła Krasus, jeden z kolegów, często startujących też w pięćdziesiątkach na orientację. Pierwszy raz! Pierwszy raz udało mi się wygrać jakieś liniowe zawody. Może to dlatego, że mało było dziewczyn (3). Nieważne. Aha, na koniec tylko zaznaczę, że w klasyfikacji generalnej to na początku stawki nie byłam. Znalazłam się w pierwszej dziesiątce, ale... od końca :)
Dlaczego trzeba robić podbiegi?
Po co latać po jakichś górkach, jeżeli robi się niedobrze i nie da się oddychać? Po to, żeby potem, gdy biega się po płaskim, robić dłuższy krok i mieć więcej siły. Zimą często startowałam w Zimowych Biegach Górskich na wydmie w warszawskiej Falenicy, a gdy akurat w weekend nie było zawodów, latałam na długie wybiegania na 20-kilometrową pętlę "Wawerskiego krosu" (zawody z tego cyklu rozgrywane były w latach 2009-2010, a na drzewach wciąż znaleźć można czerwone strzałki, wskazujące drogę). Ależ się zdziwiłam, gdy wiosną na wybieganiu w Lesie Kabackim biegałam po pół minuty szybciej na kilometr niż przed zimą! Do tego miałam pewny krok i nogi same niosły. Wyraźnie czuć było efekt pracy na podbiegach. Mam nadzieję, że ta robota zaprocentuje też za 10 dni na Wings For Life.
No i jest jeszcze jedna zaleta biegania po górkach, nawet jeżeli jest to tylko ursynowska "Kazurka": z góry ZAWSZE lepiej widać. Nie tylko otoczenie, ale życie. Lepiej łapie się dystans do różnych spraw. Można przycupnąć i się zastanowić - bez względu na to, czy patrzy się na otaczający las, góry, czy też gdzieś w oddali jest ruchliwa ulica. I tak samo, jak dają siłę biegową, podbiegi dają siłę do życia.
Autor: Katarzyna Karpa
Źródło zdjęcia głównego: Katarzyna Karpa