Oglądając podekscytowanych rodziców, dziewczynki w bieli i chłopców w czerni, czyli – mówiąc krótko – sezon komunijny, próbowałem sobie przypomnieć, co dostałem na swoją Pierwszą Komunię. Nie udało mi się, ale za to przypomniałem sobie, co dostawali inni. I jak tak porównuję, to wcale mnie te darowane dziś cyfrówki czy empeczwórki nie rzucają na kolana.
A wokół taki rwetes, tyle hałasu, że wiara się gubi w Media Markcie, gdzie rodzice gorączkowo poszukują modnych gadżetów, które zrobią wrażenie na konkurencji – nie, nie chodzi tu o Saturna i Electro World, tu chodzi o konkurencję z klasy. Tej szkolnej, która właśnie przystępuje do komunii. Ale wróćmy do narzekań - że gdzie tu Ciało Boże, gdzie przeżycia, uniesienia, nastrój. Że cała ta komunia sprowadza się do prezentów. Guzik prawda. To znaczy może i prawda, ale to żadne odkrycie.
Panie dziejku, za moich czasów… No właśnie, jak było za moich czasów komunijnych? Nie są tak odległe, raptem dwadzieścia kilka lat? W maju w szkolnych klasach słychać było przerażające elektroniczne wykonanie „Dla Elizy”, jednej z siedmiu melodyjek dostępnych w wielkich tajwańskich zegarkach ledwo mieszczących się na dziecięcych rączkach. Też taki chciałem. Bardzo. Ale nie dostałem i nawet mama zapytana dziś, co dostałem, miała problem z przypomnieniem sobie. Aparat fotograficzny? Taki marki Smiena 8M? Nie, to dostałem na urodziny rok wcześniej. Rower? Nie, wtedy już śmigałem na wystanych Wigrach 3, choć szyku w klasie zadawał kumpel rozbijający się na rowerku BiMX (tak właśnie), który potrafił wmówić wszystkim, że ten BiMX to jest właściwy oryginał, a pozostający w sferze klasowych marzeń BMX – podróba.