Łódzka gorączka podsłuchowa

Łódzcy detektywi mają ręce pełne roboty. Ciągle, na życzenie klientów oczywiście, szukają podsłuchów - podaje "Dziennik Łódzki".

Łódzki detektyw Waldemar Czerwiński na brak pracy nie narzeka. - Co miesiąc mam od 5 do 10 klientów, którzy podejrzewają, że są podsłuchiwani – mówi gazecie. - Co ciekawe, nie są to biznesmeni, lecz żony, które obawiają się podsłuchu męża. Chodzi o zdradę małżeńską – tłumaczy detektyw.

Znalezienie podsłuchu jest, zdaniem fachowców, bardzo łatwe. Znacznie trudniejsze jest ustalenie, kto podsłuchiwał. Przeszukanie mieszkania zajmuje najwyżej półtorej godziny. Potrzebna jest aparatura, która wychwytuje fale radiowe. Za sprawdzenie metra kwadratowego powierzchni trzeba zapłacić 30 – 50 zł.

Produkcja, sprzedaż i posiadanie sprzętu do podsłuchu są legalne. Samo podsłuchiwanie już nie. Nie zraża to jednak chętnych do inwigilacji. - Nie ma dnia, żebyśmy nie sprzedali kilkunastu zestawów do podsłuchiwania – mówi anonimowo sprzedawca firmy handlującej w internecie.

Zwykła pluskwa kosztuje 40 zł. Telefoniczna, która działa na odległość 2 km, to wydatek ponad 100 zł. Za miniaturową kamerę trzeba zapłacić 500 zł. Najtańszy sprzęt z nadajnikiem i odbiornikiem działa tylko 4 godziny. Później rozładowuje się bateria. Można jednak na nim podsłuchiwać na odległość ponad 100 m. Droższa aparatura, która rejestruje rozmowy non stop przez 3 miesiące, to wydatek 1,6 tys. zł. Jeśli dokupi się dyktafon za 800 zł, który nagrywa przez 130 godzin, można się już "bawić" w szpiega - podpowiada gazeta.

Źródło: Dziennik Łódzki

Czytaj także: