„Ałfawit uże my znajem, uże piszem i czytajem i wsie bukwy po pariadku bez oszybok nazywajem”. A wraz z bukwami wracają wryte gdzieś w mózgowej pamięci ROM pozostałości po lekcjach rosyjskiego i skojarzenia z rosyjską duszą. To oczywiście tak przy okazji i na marginesie wizyty premiera w Moskwie.
Jak tak w naszej zapracowanej ekipie przygotowującej relację o emocjach polsko-rosyjskich przemieszczaliśmy się od rozmówcy do rozmówcy, co i rusz pojawiały się jakieś mniej lub bardziej miłe wspomnienia – jak choćby ten wierszyk o alfabecie przytoczony na początku. Ten to się wbił tak głęboko w głowę, że wyrecytuję go nawet – jak to zalecała ongiś pani od rosyjskiego – obudzony w środku nocy. Albo inne dzieło rosyjskiej liryki z podręcznika: „Niemało w Warszawie Wiszniewskich, Michalskich/ No bolsze wsiewo biezusłowna Kowalskich/ Kuda wy pajdziotie, Kowalskich najdiotie.” Jak to wyrecytowałem w samochodzie, to kolega od razu wypalił z innym hitem: „Dzied Maroz siewodnia chmuryj/ U niewo tiempieratura/ Wosiem gradusow tiepła/ Niewiesołyje dieła”.Coś w tym rosyjskim jest. Jak się go człowiek uczył w szkole podstawowej, to tylko kombinował jak by tu pracy domowej nie zrobić. A gdy przyszły nowe czasy i w liceum rosyjski ustąpił niemieckiemu, to się nawet cieszyliśmy. I co? I klops. Bo teraz szkoda, że został tylko ten głupi „Ałfawit” i już się po rosyjsku nawet dobrze pośpiewać nie da. Chyba, że gardło porządnie naoliwione, no ale wtedy to przecież prawie każdy Polak odkrywa gdzieś głęboko skrytą słowiańską duszę i tak śpiewałby, śpiewał te wszystkie „Oczi cziornyje” z których pamięta tylko pierwszą zwrotkę. Chyba żaden język nie brzmi tak tęskno, tak lirycznie, melancholijnie, duszoszczipatielno i sierdcochwytajuszczo, jak język rosyjski. Zwłaszcza po najbardziej zbliżającym narody słowiańskie napoju. No ale szto diełat? Pa ka.