Przyszedł do urzędu, oblał dwie urzędniczki benzyną i podpalił. Dzisiaj sąd apelacyjny podtrzymał wyrok pierwszej instancji, który uznał Lecha G. za winnego podwójnego zabójstwa i skazał go na dożywocie. Zabite urzędniczki osierociły po dwoje dzieci. Dlaczego zginęły? Bo nie przyznały oprawcy miejsca w Domu Pomocy Społecznej.
Sąd apelacyjny w Łodzi uznał apelację Lecha G. za bezzasadną. Mecenas Piotr Kona usiłował przekonać sąd, że jego klientowi niekoniecznie zależało na zabiciu dwóch 40-letnich kobiet.
- Nie chcemy podważać tego, czy mój klient jest winny czy nie. Zależy nam jednak na stwierdzeniu, czy Lechowi G. zależało na tym, żeby doszło do śmierci kobiet - mówił mec. Kona jeszcze przed odczytaniem wyroku.
W lutym tego roku Lech G. został skazany przez sąd pierwszej instancji na dożywocie. Mężczyzna został uznany winnym podwójnego zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem. W uzasadnieniu wyroku sędzia łódzkiego sądu podkreślała, że wina oskarżonego nie pozostawia żadnych wątpliwości i zasłużył on na wysoką karę.
"Nikt nie słuchał"
- Renatka mówiła, że on kiedyś przyjdzie do urzędu i je wysadzi albo spali. Nikt nie słuchał - mówiła przed decyzją sądu apelacyjnego matka urzędniczki, która zginęła 15 grudnia 2014 roku w Makowie (woj. łódzkie).
Do pokoju, w którym siedziała 40-letnia kobieta razem z koleżanką z pracy wszedł Lech G. W ręku miał butelkę, z której zaczął wylewać benzynę. Pracownicy z sąsiednich biur usłyszeli jeszcze tylko krzyk jednej z przerażonych kobiet: "Panie G.! Co pan robi?!". Potem wybuchł pożar, w którym zginęły obie urzędniczki.
Jak ustalili prokuratorzy, 64-letni Lech G. nie dał im szans na przeżycie, bo po podpaleniu swoich ofiar przez pewien czas trzymał od zewnątrz drzwi - żeby uniemożliwić im ucieczkę.
"Śmierć w strasznych męczarniach"
Dla bliskich zabitych urzędniczek jasne jest, że G. chciał zabijać.
- To była akcja odwetowa. Za to, że urzędniczki zgodnie z obowiązującym prawem nie przyznały mu miejsca w Domu Pomocy Społecznej - podkreślał w czasie rozprawy apelacyjnej mec. Maciej Węgierski, pełnomocnik rodzin zmarłych kobiet. Prokurator z kolei podkreślała, że urzędniczki "zginęły w strasznych męczarniach, spalone żywcem".
- Synowie Małgorzaty co tydzień pojawiają się u psychologa. Nie potrafią sobie z tym poradzić - płacze matka zmarłej.
Bez pamięci
Sam Lech G. od momentu tragedii utrzymywał w czasie procesu, że nie pamięta momentu zdarzenia.
Mieszkał kilka kilometrów od Makowa. Dobrze znali go pracownicy miejscowej pomocy społecznej. W dniu tragedii przed gmachem GOPS widziały go dwie pracownice społeczne. Jedna z nich kilkadziesiąt minut później już nie żyła.
Podczas procesu pierwszej instancji, 64-latek zachowywał się bardzo emocjonalnie. Płakał, kiedy odpowiadał na pytania sądu. W pewnym momencie wstał i przeprosił rodziny ofiar. - Nie chciałem, żeby to się stało. Niczego jednak nie pamiętam - stwierdził ze łzami w oczach. W domu Lecha G. znaleziono pojemnik, w którym znaleziono resztki benzyny.
Jego kurtka była nadpalona, a przy 64-latku były też bilety autobusowe do i z Makowa. Godziny przejazdów pasują do czasu, w którym rozegrała się tragedia. Oprócz tego Lecha G. widziało wielu świadków. Dwie niezależne od siebie osoby słyszały, jak zaatakowana urzędniczka opowiadała, że za koszmarem stoi właśnie G.
Autor: bż / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź