Mówi się, że wszystko w muzyce już było. Przeżywaliśmy powroty różnych epok w popkulturze, przyszła i pora na lata 90. Jednym z trendów, powracających razem z nostalgią za tą dekadą, jest shoegaze – muzyka pełna gitarowych sprzężeń, rozmarzonych melodii, hipnotyzująca, piękna. Do jej reprezentantów należą Lush, z którymi mieliśmy okazję porozmawiać na OFF Festivalu.
Shoegaze to jeden z licznych gatunków składających się na indie rock. Zaczął się wyodrębniać pod koniec lat 80. w Wielkiej Brytanii, ale lata jego sukcesów przypadają na pierwszą połowę lat 90.
Gapienie się na buty
Nazwy gatunku po raz pierwszy użył magazyn "NME" – początkowo było to określenie obraźliwe, na co może wskazywać jego etymologia. "Shoegaze" to dosłownie "gapienie się na buty", co było żartem z muzyków nurtu, którzy na koncertach wyjątkowo namiętnie wpatrywali się w podłogę. Omyłkowo potraktowano to jako oznakę izolacji czy braku szacunku dla publiczności. Tymczasem gitarzyści wypatrywali w ciemnościach pedałów od efektów dźwiękowych.
Robili to m.in. muzycy zespołu My Bloody Valentine. Ich album "Isn't Anything" z 1988 r. uznaje się za początek gatunku. Na shoegaze składają się głównie melodyjny wokal oraz ściana dźwięku, w której nie można odróżnić poszczególnych instrumentów, stworzona przede wszystkim z brzmienia gitar wzbogaconego różnymi efektami. Do tego dodane są emocjonalne teksty, z których znany jest inny prekursor gatunku – zespół Slowdive - uwielbiany przez polskiego wokalistę Artura Rojka.
To m.in. dzięki niemu obserwujemy powrót gatunku do łask na rodzimej scenie. Trzy lata temu na głównej scenie OFF Festivalu, którego Rojek jest dyrektorem artystycznym, mieliśmy okazję zobaczyć My Bloody Valentine – bilety na dzień z ich koncertem zostały wyprzedane do ostatniej sztuki.
Dwa lata temu z kolei w Katowicach pojawili się ulubieńcy dyrektora, czyli wspominany zespół Slowdive. Na Offie zagrali wtedy też The Jesus and Mary Chain, Szkoci, którzy kilka lat przed MBV postanowili połączyć chropawe, głośne brzmienie gitar ze słodkimi melodiami.
W tym roku na katowickiej imprezie zaprezentowali się Lush, których kiedyś niechętnie uznawano za jednych z prekursorów nurtu shoegaze.
"Mówiono, że kopiujemy inne zespoły"
– Kiedy zaczynaliśmy, nie mówiono o nas jako o wpływowym zespole. Mówiono raczej, że kopiujemy inne grupy. Teraz jest inaczej, co właściwie jest całkiem miłe – mówi w rozmowie z tvn24.pl Emma Anderson, jedna z wokalistek i gitarzystek Lush. – Muzyka musiała przejść próbę czasu – dodaje Miki Berenyi, druga wokalistka i gitarzystka w zespole.
Jak mówi Anderson, w tamtych czasach szlaki przecierali Cocteau Twins, My Bloody Valentine i The Jesus and Mary Chain. – Potem pojawiliśmy się my i oskarżano nas o to, że kopiujemy tamte zespoły. Jednak wydaje mi się, że czas zmienił tę perspektywę – stwierdza.
Na pytanie, czy czuli wtedy, że tworzą coś przełomowego, zaprzeczają. – Nie sądzę, że zaczęliśmy ten zespół z myślą: OK, to jest nasza nisza. Sposób, w jaki graliśmy i w jaki pisaliśmy piosenki, to nie było do końca świadome – mówi Anderson.
Scena, która celebruje sama siebie
O zespołach nurtu shoegaze w latach 90. mówiło się, że tworzą scenę, która celebruje sama siebie. Muzycy przychodzili na koncerty zaprzyjaźnionych kapel, a wszystkie zespoły uwielbiała ta sama grupa fanów. Grający shoegaze byli też postrzegani przez krytyków jako nadmiernie uprzywilejowani reprezentanci klasy średniej.
Przeciwieństwem tego nurtu miały być gatunki, które odsunęły shoegaze na boczny tor – święcący chwilę później triumfy grunge (Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden) oraz britpop (jak nazwa wskazuje, pochodzący z Wielkiej Brytanii, gdzie powstały takie zespoły jak Blur, Suede, Pulp, czy Oasis).
W tym kierunku zwrócili się również Lush – za co byli krytykowani. Ich album "Lovelife" z 1996 r., ostatni w karierze, uznano za odejście od shoegaze'u w stronę właśnie britpopu.
– Nie usiedliśmy w pokoju i nie zdecydowaliśmy o zmianie stylu – mówi Anderson. – Bardziej chodziło o to, jak graliśmy na żywo, kiedy używaliśmy mniej efektów – dodaje Phil King, basista Lush, a także The Jesus and Mary Chain.
Anderson przyznaje, że na zespół mogło wpłynąć "to, co działo się wokół". – Ale to nie był plan, który przedyskutowaliśmy – dodaje.
Zresztą, zdaniem Anderson, utwory z "Lovelife" nie różnią się mocno od wcześniejszych dokonań Lush. – Tylko brzmią trochę inaczej – mówi.
Czas powrotów
Inne zespoły gatunku też modyfikowały brzmienie. Z różnym skutkiem. The Verve, m.in. za sprawą przeboju "Bitter Sweet Symphony" z "Urban Hymns" (1997 r.), odnieśli sukces. Ride również próbowali tej sztuki. Ich flirt z mainstreamem nie powiódł się jednak.
Slowdive wybrali inną drogę. Minimalistyczna płyta zespołu "Pygmalion" została fatalnie przyjęta. W efekcie grupa podzieliło się na kilka osobnych projektów. Członków The Jesus and Mary Chain poróżniły konflikty. Także drogi muzyków My Bloody Valentine rozeszły się, zajęli się innymi projektami.
Lush również zakończyli wspólne granie w latach 90., jednak w ich przypadku powód był bardziej dramatyczny – w 1996 r. perkusista zespołu Chris Acland popełnił samobójstwo.
Jak mówi Anderson, decyzja o powrocie Lush nie była łatwa.
– Było dużo różnych powodów, dla których zdecydowaliśmy się znowu grać razem. Na pewno miało na to wpływ to, co obserwowaliśmy, np. świetnie przyjęte koncerty Slowdive czy Ride. Było dużo obaw związanych z naszym powrotem do grania, np. jak miałoby to w ogóle działać, bo logistycznie jest bardzo trudne. Martwiliśmy się też nieco zniszczeniem naszego dziedzictwa. Było fajnie tak jak było, a ponowne wejście na scenę mogłoby to zepsuć – stwierdza. – Inna sprawa, że ludzie, którzy z nami współpracują, byli zainteresowanych naszym powrotem. Pomyśleliśmy w końcu: no dobra, zróbmy to – dodaje.
Jak wyjaśnia, wielu ludzi zgłosiło się do pracy zespołem na zasadach wolontariatu. - No i media społecznościowe - kontynuuje Anderson. - Co chwilę ktoś pytał, co z Lush, kiedy wreszcie wrócą.
Dlaczego Lush zdecydowali się na ten krok w tym roku, a nie wcześniej, jak inne grupy nurtu?
– Wszyscy obserwujemy duże zainteresowanie muzyką lat 90. Wiele zespołów z tej dekady gra na festiwalach. Tacy wykonawcy, jak Radiohead, czy PJ Harvey (zagrała między innymi na tegorocznym Open'er Festivalu w Gdyni – red.) są ich głównymi gwiazdami. Jakieś osiem lat temu, kiedy pierwszy raz pomyśleliśmy o powrocie, headlinerami byli Kings of Leon, The Killers czy Kaiser Chiefs – odpowiada Anderson. – Wtedy nie był to odpowiedni czas na powrót. Teraz jest inaczej – dodaje.
"Nasze brzmienie wyprzedzało czas"
Jak mówią Emma, Miki i Phil, Lush cały czas znajduje nowych fanów. Młodzi ludzie chętnie sięgają po alternatywną muzykę sprzed dwóch dekad. – Miło jest zobaczyć nową publiczność. Zwłaszcza w Stanach na nasze koncerty nie przychodzą tylko ludzie w średnim wieku – mówi King. – Brzmienie Lush nie przeterminowało się, bo w latach 90. wyprzedzało czas – dodaje.
W sytuacji powrotu kolejnych kapel zazwyczaj pojawia się jedno pytanie: kiedy można spodziewać się nowego materiału? Fani Slowdive dostali już odpowiedź na nie – zespół nagrał właśnie pierwszy album po ponad 20 latach przerwy. Płyta wyjdzie w nowym roku.
– Podchodzimy do sprawy na spokojnie. Nie jest tak jak dawniej, że mamy zobowiązania wobec wytwórni, musimy zrobić kolejny album i ruszyć w trasę. Teraz taki zespół, jak Lush, może po prostu dać sobie czas. Możemy w końcu postępować tak, jak nam wygodnie, bez presji – mówi Anderson.
Autor: Martyna Nowosielska-Krassowska / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: By David Lee from Redmond, WA, USA (Lush) [CC BY-SA 2.0], via Wikimedia Commons