W poniedziałek o 10.30 39-latek zgłosił się do szpitala w Sosnowcu, a dziewięć godzin później już nie żył. Z relacji rodziny wynika, że wszedł tam o własnych siłach, a pomocy udzielono mu dopiero, gdy stracił przytomność. Sprawą zajmuje się prokuratura, a szpital odwiedził wiceminister zdrowia. - Wiele z emocjonalnych doniesień jest nieprawdziwych - stwierdził.
W piątek Zbigniew Król pojawił się w szpitalu miejskim w Sosnowcu, gdzie w poniedziałek zmarł 39-letni Krzysztof. Sprawę opisywały największe media, ponieważ rodzina pacjenta zamieściła w mediach społecznościowych szokującą relację z ostatnich chwil życia mężczyzny.
"Minuty oczekiwania rosną do godzin"
Wiceminister zdrowia spotkał się z prezesem placówki i personelem szpitala. Zapoznał się także z dokumentacją medyczną 39-latka, choć jak sam przyznał, "szczątkową", ponieważ większość zabrała prokuratura, która prowadzi śledztwo w tej sprawie.
- Wiele z emocjonalnych doniesień jest nieprawdziwych – powiedział dziennikarzom. Gdy dopytywali, które ma na myśli, odpowiedział: - Pewnie tutaj te emocje są wygenerowane do takiego poziomu, że minuty oczekiwania rosną do godzin, te godziny oczekiwania na wyniki badań i tak dalej, rosną do połowy dnia.
- To nie było tak, że ten człowiek bez pomocy siedział na krześle. Procedury diagnostyczne wdrożono maksymalnie pilnie, tak jak triaż pozwalał - podkreślał Król.
Triaż (z francuskiego triage), czyli system segregacji medycznej, który ma umożliwić przeżycie jak największej liczby pacjentów. W zależności od objawów, przyjmowani są natychmiast lub w dalszej kolejności.
- Każdy z nas ma poczucie pilności swojego zdarzenia chorobowego, ale ze względu na liczbę przyjmowanych chorych – tutaj 20 tysięcy w ciągu roku – nie wszystkie przypadki mogą być pilne - przekonywał.
Minister ocenił, że "szpital jest bezpieczny", a "personel wysokiej jakości". Równocześnie przyznał, że decyzja 39-latka o przyjściu do szpitala była właściwa.
- Przede wszystkim, mamy lekarza opieki podstawowej, z którym musimy się kontaktować. W tym przypadku tak było. A do izby przyjęć idziemy, kiedy jest konieczność diagnozowania w szpitalu. W tym przypadku też tak było. Dlatego to zdarzenie musi być szczegółowo przeanalizowane. Będziemy wiedzieli, która z procedur zawiodła, który z czynników ludzkich lub jakichkolwiek innych. Taka sytuacja nie powinna mieć więcej miejsca – podkreślił Król.
Dostał numerek 60
39-letni Krzysztof zgłosił się do szpitala z bratem.
Jak mówił, w szpitalu byli około 10.30. - Brat przeszedł z parkingu do szpitala o własnych siłach. Dostaliśmy numerek 60 i kazano nam czekać - relacjonował. Jak twierdzi, lekarz przyszedł po godzinie i polecił udać się z bratem na wózku na inne piętro. Tam inny lekarz zrobił Krzysztofowi USG Dopplera. - Zobaczył nogę, ale kazał iść do izby przyjęć i czekać dalej. Ktoś podszedł, pytał brata, czy boli. Po jakimś czasie brat przestał mówić, zaczął bełkotać. Trząsł się i upadał na wózek inwalidzki - opisywał.
Od godziny 16 Krzysztofowi towarzyszyła także matka. Jak opowiadała rodzina, po 19.20 mężczyzna był już podpięty pod aparat do ciśnienia, miał bardzo niskie ciśnienie. Potem zwymiotował i stracił przytomność. Był kilka razy reanimowany. Zdaniem rodziny, pomoc przyszła zbyt późno.
- Lekarka powiedziała, niech pani leci po pielęgniarki. Wyleciałam, krzyczałam, szybko, pomocy. Przyszły dwie czy trzy panie, pięć minut później zjawiła się cała ekipa – relacjonowała matka zmarłego. - Nie udzielono mu pomocy na czas, tylko dopiero jak konał. Oczekuję, że winni zostaną ukarani, bo mój syn nie żyje, a miał tylko 39 lat - dodała.
Śledztwo i przeprosiny
Przesłuchani zostali członkowie rodziny zmarłego i przedstawiciel szpitala.
Własną kontrole wszczął w szpitalu Narodowy Fundusz Zdrowia.
Prezes szpitala Dariusz Skłodowski wydał oświadczenie na stronie placówki: Przepraszam za to, iż nie spełniliśmy Państwa oczekiwań i nie uratowaliśmy życia naszemu pacjentowi.
Autor: mag/b / Źródło: TVN 24 Katowice
Źródło zdjęcia głównego: TVN 24 Katowice