Pogotowie i prokuratura wyjaśniają okoliczności wypadku i transportu do szpitala 33-letniego Grzegorza, który przed dwoma dniami przeszedł operację przeszczepu twarzy.
W środę w Centrum Onkologii w Gliwicach lekarze przeszczepili twarz 33-letniemu Grzegorzowi. Według nich, pacjent ma szansę na normalne życie - będzie mógł jeść, oddychać i widzieć, choć maszyna do cięcia kamieni prawie amputowała mu twarz. CZYTAJ WIĘCEJ NA TEN TEMAT.
Tymczasem piątkowa "Gazeta Wyborcza" pyta co działo się 23 kwietnia, w dniu, kiedy Grzegorz miał wypadek.
Sprzeczne zeznania
Do dramatycznych wydarzeń doszło około godz. 8.00 w powiecie oławskim. Pacjent dotarł na Szpitalny Oddział Ratunkowy około godz. 9.00. Transportowany był śmigłowcem Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.
- Po przybyciu lekarzy LPR na miejsce wypadku nie było tam części twarzy. Nie było też ani policji, ani prokuratury. Lekarz obejrzał miejsce, ale nie widział twarzy. Najistotniejsze w tym momencie było ratowanie człowieka i jego życia. Dlatego śmigłowiec odleciał z pacjentem, ale bez fragmentu zerwanej tkanki - opowiada w rozmowie z TVN 24 Justyna Sochacka, rzecznik Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.
- Jeszcze przed godz. 10.00 zrobiłem pacjentowi tomograf. Chwilę później już był na stole operacyjnym - dodaje dr Klaudiusz Łuczak z Akademickiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu, gdzie trafił 33-letni Grzegorz. - Odcięty fragment twarzy, w złym stanie, dotarł dopiero po godz. 14.00 - dodaje.
Prokurator się nie zgodził?
Słowa lekarza o złym stanie dowiezionego fragmentu potwierdza w rozmowie z "GW" prosząca o anonimowość pracownica szpitala.
- Od początku była mowa, że twarz przyjedzie później, bo nie zgodził się na to przebywający na miejscu prokurator, który chciał najpierw zbadać miejsce wypadku. Kiedy w końcu po kilku godzinach twarz do nas dotarła, była w bardzo złym stanie - twierdzi w rozmowie z gazetą.
Mimo przeprowadzonej próby replantacji, czyli przyszycia oderwanej części twarzy pacjenta, zabieg nie udał się. Tydzień po operacji trzeba było usunąć tkanki.
- Zawsze należy próbować przeszczepu własnego, bo to najlepsze wyjście. Narząd pobrany musi być natychmiast schłodzony, jeśli szczątki nie przebywały w 4 stopniach, nie były obłożone lodem to procesy niszczenia zachodziły błyskawicznie. Narząd musi być dostarczony jak najszybciej dla opracowania chirurgicznego, tutaj tak się nie stało i to mogło mieć wpływ na nieprzyjęcie się przeszczepu. Jednak ważna była próba i trudno to oceniać - komentuje prof. Wojciech Witkiewicz z Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego przy ul. Kamieńskiego we Wrocławiu.
Prokuratura dementuje
Według ustaleń "GW", dyżur wówczas pełnił prokurator Marcin Zieliński. Z notatki prokuratury rejonowej w Oławie wynika, że Zieliński na miejscu pojawił się już po odlocie śmigłowca z rannym. Twierdzi, że na maszynie widział tylko ślady krwi, a o części ciała wewnątrz maszyny nikt mu nie mówił. W notatce zapisano także, że podczas oględzin uruchomiono urządzenie, ale dopiero po przyjeździe biegłego. Do godz. 11.15, czyli do czasu jego przybycia zarządzono przerwę w wykonywaniu czynności. Dopiero "po uruchomieniu maszyny w chwytaku ujawniono tkankę".
Według prokuratury, policja telefonicznie skontaktowała się wówczas z pogotowiem. Karetka zabrała znaleziony fragment twarzy do szpitala około godz. 12.00. Jak podaje "GW" dopiero po "dłuższych perswazjach".
W tej sprawie prokuratura zwróciła się do policji o udostępnienie nagrań rozmów między policją a pogotowiem.
Po publikacji tekstu w "GW" prokuratura zamieściła w tej sprawie także oświadczenie na swojej stronie internetowej.
- Osoby będące na miejscu zdarzenia nie wskazywały, ani też nie było widoczne, by w maszynie miały znajdować się fragmenty ciała pokrzywdzonego. Prokurator oświadczył, że nie był obecny na miejscu zdarzenia podczas znalezienia tkanek twarzy i nie zajmował stanowiska w kwestii przekazania ich do szpitala. Nie prawdą jest więc, by prokurator nie wyraził zgody na natychmiastowe zabranie do szpitala amputowanej części twarzy, albowiem okoliczności takie nie miały miejsca - pisze prokurator Małgorzata Klaus, rzeczniczka prokuratury okręgowej.
Pogotowie wyjaśnia
- Informacje, które przytoczyła gazeta są nieprawdziwe. My bez żadnej zwłoki przywieźliśmy szczątki twarzy do szpitala przy ul. Borowskiej - twierdzi w rozmowie z TVN 24 prof. Zbigniew Dragan, dyrektor pogotowia ratunkowego we Wrocławiu, któremu podlega również stacja w Oławie.
Według niego, pierwszą informację o możliwości przewozu pogotowie odebrało o 12.05 lub 12.07 od policji w Oławie. W niecałą godzinę nastąpiły konsultacje, zapakowanie szczątków i przywiezienie ich do Wrocławia.
- Wspomniane przez "GW" perswazje jedyne jakie były, to namowy pracowników SOR-u, by to policjanci przywieźli znalezione szczątki jak najszybciej. Funkcjonariusze mieli stwierdzić, że to nie ich zadanie. My się nie zastanawialiśmy i od razu pojechaliśmy do Oławy - zapewnia Dragan.
Jak dodaje, pogotowie zwróci się do Inspekcji Pracy z prośbą o wyjaśnienie sprawy. Pomóc mają zapisy rozmów telefonicznych i zdjęcia z monitoringu satelitarnego, które według Dragana, świadczą na korzyść pogotowia.
"Widziałem na zdjęciach"
Winnych całego zamieszania nie chce wskazywać dr Łuczak z ASK przy ul. Borowskiej. Uważa jednak, że fragmentu ciała nie można było nie zobaczyć.
- Widziałem zdjęcia z inspekcji pracy, na których wyraźnie widać jak twarz wisi na maszynie. Po prostu jest na belce. Gdybym nie widział tych fotografii, to uwierzyłbym, że można było jej nie zauważyć - mówi chirurg. I dodaje, że wersję o prokuratorze, który nie pozwolił nic ruszać z miejsca wypadku, słyszał od inspektora pracy.
Z pytaniem o wersję inspektora i prośbą o udostępnienie zdjęć chcieliśmy zwrócić się do prokuratury okręgowej. Rzeczniczka od rana nie odbierała naszych telefonów.
Autor: tm/balu/p / Źródło: TVN 24 Wrocław, Gazeta Wyborcza
Źródło zdjęcia głównego: PAP | Andrzej Grygiel