Tysiące ludzi demonstrowało w niedzielę na ulicach stolicy Bangladeszu - Daakki. Jednocześnie kraj ogarnął jednodniowy strajk: opozycja liczy, że protest doprowadzi do przedterminowych wyborów parlamentarnych. Szacuje się, że strajk kosztował państwo ok. 250 milionów dolarów.
Przeciwko manifestantom policja użyła pałek. Co najmniej 25 demonstrantów, maszerujących ulicami stołecznej Dakki zostało rannych, a kilkudziesięciu zatrzymała policja.
Manifestanci podpalili kilka pojazdów, w tym autobusów komunikacji miejskiej.
Kosztowny strajk
Z powodu strajku, do którego wzywało główne ugrupowanie opozycyjne Nacjonalistyczna Partia Bangladeszu (BNP) i jej sojusznik - partia fundamentalistów muzułmańskich Dżamaat-i-Islami, nie działał transport publiczny i zamknięto większość firm w całym kraju. Czynne były urzędy i banki, lecz pracowało tam mniej ludzi niż zwykle.
Ekonomiści szacują, że straty z tego powodu mogą wynieść w sumie 250 mln dolarów.
Pierwszy strajk od trzech lat
Niedzielny protest jest pierwszym na tak dużą skalę od stycznia 2007 roku, kiedy wspierany przez wojsko rząd tymczasowy przejął władzę, kończąc kilkumiesięczne rozruchy. Jak twierdzi BNP i Dżamaat-i-Islami strajk generalny ma na celu zwrócenie uwagi na błędy rządu i ma stać się bodźcem dla opozycji domagającej się przedterminowych wyborów. Planowo wybory parlamentarne w Bangladeszu mają odbyć się w 2013 roku.
Premier i minister obrony Szejch Hasina Wazed, która na czele rządu stoi od stycznia 2009 roku, twierdzi, że strajk ma na celu spowodowanie anarchii w kraju. Opozycja oskarża rząd o niewywiązywanie się z obietnic wyborczych, w tym zapowiadanej walki z korupcją, zwiększenia dostaw gazu i energii, przyciągania inwestycji oraz kontrolowania drastycznie rosnących cen żywności.
Źródło: PAP, tvn24.pl