Ogrom tragedii na Haiti był tak wielki, że poruszał nawet twardych ludzi z Biura Ochrony Rządu, opowiadał w "Faktach po Faktach" dziennikarz TVN Marcin Wrona, który niemal od samego początku przyglądał się akcji ratunkowej w spustoszonym kataklizmem kraju.
Na poparcie swoich słów Wrona opowiedział historię mjr. Andrzeja, dowódcy grupy BOR-owców, która chroniła polskich dziennikarzy a przede wszystkim ratowników pracujących w Haiti.
- Opowiadał mi w wieczór, gdy wreszcie ładowaliśmy się do naszego samochodu, prawie że z drżącym głosem o dziewczynce, którą znaleźli w jednym ze szpitali w Port-au-Prince - mówił Wrona.
BOR-owcy postanowili się nią zaopiekować. - Na co dzień twardziele, ludzie których, wydawałoby się, nic nie ruszy, opowiadają z ogromnym wzruszeniem o tragedii dziecka. Port-au-Prince i Hait ruszy każdego - zapewniał dziennikarz.
- Tam jest także dużo bólu, tak dużo cierpienia, że ruszy każdego - dodał, podkreślając, że była to dla niego najtrudniejsza dziennikarska misja do tej pory. - Ze względu na zagrożenie. Baliśmy się strzałów, wstrząsów wtórnych, ludzi z maczetami, epidemii, braku wody - wyliczał Wrona.
Strach i nadzieja
Bali się też strażacy. W "Faktach po Faktach" mł. bryg. Mariusz Feltynowski, dowódca polskich ratowników, przyznał, że "rozmawiali o strachu". Jednak ślubowanie, które składali, kazało im pracować dalej, żeby ratować ludzi.
Mimo że Polakom nie udało się odnaleźć nikogo żywego, to zdaniem Feltynowskiego "warto było jechać".
Długo świat nie zapomni o Haiti - przekonywał strażak, przytaczając jedną z absurdalnych na pozór rozmów z Haitańczykiem. Oznajmił on Polakom, że trzęsienie ziemi "to wielkie szczęście dla Haiti". Dlaczego, spytali zdziwieni strażacy. - Świat nas zauważył - odparł Haitańczyk.
Źródło: TVN24, PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN24