Nie żyje 13-miesięczny Bolek Kozikowski, którego historię opisywaliśmy kilka dni temu. Rodzice zarzucają lekarzom zaniedbania. Twierdzą, że nim stan dziecka dramatycznie się pogorszył, dwukrotnie byli z nim w szpitalu i nie zostali przyjęci. Choć Bolka badało sześciu lekarzy, żaden nie postawił odpowiedniej diagnozy. Rodzice sugerują, że być może stało się tak dlatego, ponieważ nie przeprowadzono badania krwi. Prokuratura prowadzi śledztwo i rozważa "umyślne narażenie" chłopca na utratę zdrowia i życia.
Śledztwo toczy się w sprawie narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia, skutkujące śmiercią dziecka. - Rozważamy umyślne narażenie (na niebezpieczeństwo utraty życia) i nieumyślny skutek w postaci zgonu - przyznał szef Prokuratury Rejonowej Białystok-Południe Marek Winnicki.
Jak dodał, w każdej tego typu sprawie konieczne jest powołanie biegłego. Chodzi o ustalenie, czy działania lub zaniechania lekarzy miały wpływ na narażenie dziecka na utratę życia i czy miało to związek z jego śmiercią.
Po sekcji. Za wcześnie na konkluzje W piątek w Zakładzie Medycyny Sądowej w Białymstoku przeprowadzona została sekcja zwłok dziecka, ale - jak zaznaczył prokurator - o jej wynikach będzie można mówić dopiero wtedy, gdy wpłynie protokół z sekcji. Jak dodał, "zachodzi bowiem konieczność badań histopatologicznych".
Prokuratorzy zabezpieczyli całą dokumentację medyczną dotyczącą leczenia dziecka. Zaplanowali też przesłuchania lekarzy i rodziców Bolka.
Dyrektor Uniwersyteckiego Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Białymstoku Janusz Pomaski powiedział, że chłopiec zmarł w czwartek po południu na skutek zatrzymania akcji serca.
Zaznaczył, że do końca przeprowadzona była reanimacja, która nie dała jednak efektu. Dodał, że rodzice do końca nie wyrażali zgody na odłączenie syna od aparatury.
Pomaski stwierdził również, że białaczka szpikowa, którą w końcu rozpoznano, w tym wieku może nie dawać żadnych objawów zewnętrznych. Wyjaśnił, że w przypadku tego dziecka, gdy chłopiec przez trzy dni trafiał do szpitala, nie było żadnych objawów, iż ma on białaczkę, nic też nie wskazywało, że choroba się rozwija.
Odsyłany z kwitkiem
Bolek od ponad tygodnia walczył z białaczką na oddziale intensywnej terapii.
Zanim tam trafił, rodzice przez dwa dni przywozili go do szpitala Uniwersyteckiego Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Białymstoku ze skierowaniem od lekarza rodzinnego. Jak twierdzą rodzice, za każdym razem dziecko odsyłano do domu.
Nie wykonano badań krwi, które prawdopodobnie pozwoliłyby ustalić, na co choruje.
Kiedy pierwszy raz dziecko zostało przywiezione do szpitala, rodzice usłyszeli, że to wirus, i dziecko powinno być w domu. Wtedy poprosili, by Bolka zbadał lekarz rodzinny. Ten uznał, że dziecko ma anemię i jest odwodnione, musi więc być w szpitalu. Po kilku godzinach różnych badań i obserwacji, dziecku włożono rękę w gips.
Kolejnego dnia rodzice wezwali do domu lekarza, który stwierdził, że "dziecko musi być w szpitalu". Rodzice na własną rękę, w prywatnym gabinecie zbadali dziecku krew. Kilka godzin po badaniu do lekarza rodziny zadzwonił ktoś z laboratorium z informacją, że sytuacja jest dramatyczna. Po przyjeździe do szpitala ojcu skończyła się cierpliwość, w rozmowie z lekarzem nie krył oburzenia całą sytuacją. Lekarz wezwał policję, która spisała mężczyznę.
Okazało się, że chłopiec cierpi na białaczkę szpikową. Doszło do powikłań w postaci udaru mózgu. Dziecka nie udało się uratować.
Sprawą Bolka zajmowali się reporterzy TTV. Poniżej reportaż na ten temat sprzed kilku dni.
Autor: mac//bgr/k / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24