|

Stradivarius za 4 miliony euro do luku bagażowego. "Zobaczymy, czy się zniszczy"

Ma pan jakieś anegdoty z podróży? - pytam znanego wiolonczelistę - A ma pan czas do rana? - odpowiada rozbawiony. Połamane skrzypce, zarekwirowane struny, aresztowane smyczki i cło w wysokości setek tysięcy euro. Witajcie w świecie podróżujących muzyków.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Skąd Polonia wracała?

Z wycieczki. Artystycznej - nawiasem mówiąc. W sobotę dwa tygodnie temu wileńscy melomani mieli prawdziwą ucztę. Wysłuchali rzadko wykonywanego IV Koncertu skrzypcowego Grażyny Bacewicz. Gwiazdą wieczoru był Janusz Wawrowski, wirtuoz, który od paru lat gra na stradivariusie z 1685 r. noszącym dumną nazwę "Polonia". Po owacjach na stojąco przyszła pora na twarde lądowanie. Na lotnisku Wilno-Porubanek skrzypek dowiedział się, że jego stradivarius do Warszawy nie poleci. A przynajmniej nie razem z nim.

- Obsługa naziemna powiedziała, że muszę umieścić instrument w luku bagażowym pod pokładem - relacjonuje Janusz Wawrowski.

- Starałem się wyjaśnić, że w przypadku ponad trzystuletnich skrzypiec wartych parę milionów euro to jednak dość brawurowa propozycja. Pani reprezentująca LOT powiedziała, że "zobaczymy, czy się zniszczą w luku". Nie przyjęto mojego tłumaczenia, że przecież przyleciałem do Wilna tymi samymi liniami, czyli LOT-em. Wszystko odbyło się w bardzo nieprzyjemnej atmosferze, co nie spotkało mnie przedtem w żadnych innych liniach i na innym lotnisku - opowiada rozgoryczony wirtuoz. Rozgoryczenie było tym większe, że muzyk nie domagał się wcale szczególnego traktowania.

Janusz Wawrowski z Narodową Litewską Orkiestrą Symfoniczną
Janusz Wawrowski z Narodową Litewską Orkiestrą Symfoniczną
Źródło: D. Matvejev

- Na stronach LOT-u można było przeczytać informację, że dopuszczalny jest bagaż podręczny, którego łączne wymiary nie przekraczają 118 cm - mówi Wawrowski - I mój futerał ma dokładnie taką wielkość. Masy regulaminowych 8 kilogramów też nie przekracza. Zresztą zamówiłem sobie taki, a nie inny model futerału właśnie z myślą o lotniczych limitach - wyjaśnia skrzypek. I dodaje, że instrument to nie tylko narzędzie pracy oraz przedłużenie ciała muzyka.

- To bardzo często także zabytek i obiekt o obiektywnej wartości materialnej i historycznej. Takiego zachowania mógłbym się ewentualnie spodziewać po "tanich liniach", które starają się zarobić na wszystkim, ale nie po narodowym przewoźniku - kwituje Wawrowski, który z Polonią pod pachą wrócił do Warszawy autobusem.

Swe litewskie perypetie opisał w mediach społecznościowych, czym poruszył czułą strunę. Dziesiątki muzyków zaczęły dzielić się swoimi doświadczeniami z niekompetentnymi pogranicznikami i stewardami. Zasięgi wystrzeliły w kosmos, a profil zaczerwienił się od oburzonych emotikonów. Do tablicy wywołane zostały służby prasowe PLL LOT i w ekspresowym tempie wydały oświadczenie. Opinia publiczna dowiedziała się z niego, że "w tym konkretnym przypadku, mało doświadczony pracownik firmy handlingowej obsługującej PLL LOT, podjął błędną decyzję na podstawie faktu, że futerał ze skrzypcami nie zmieścił się w tzw. przymiarze bagażowym".

Linie wyraziły ubolewanie, obiecały zwrócić skrzypkowi niewykorzystaną część biletu i zapowiedziały, że dołożą wszelkich starań, by do podobnych sytuacji nie dochodziło w przyszłości. W ten sposób wybrzmiał kolejny akord w polifonicznym utworze z wariacjami pod tytułem "Muzyk w podróży". 

Muzycy Sinfonii Varsovii na lotnisku Tokio Narita. Kontrabasy w "pancernych" futerałach
Muzycy Sinfonii Varsovii na lotnisku Tokio Narita. Kontrabasy w "pancernych" futerałach
Źródło: Aleksander Przybylski

Pancelnik Potiomkin

W czasach, gdy polskie orkiestry jeździły jeszcze występować do Rosji, na moskiewskim lotnisku Szeremietiewo pracował dziwny człowiek. Zatrudniony przez Federalną Służbę Celną starszy pan nie rozstawał się z blokiem technicznym i kompletem kredek. Jego zadaniem było… rysowanie zabytkowych przedmiotów opuszczających granice Rosji. Dlaczego nie używał do tego celu aparatu fotograficznego? Rozumem nie obejmiesz i zwykłą miarą nie zmierzysz. Siłą rzeczy mieli z nim kontakt polscy muzycy, których instrumenty poddawane były wnikliwej kontroli. Dziwny rysownik zyskał ksywkę "pan celnik Potiomkin". Malownicza anegdota dobrze ilustruje osobliwości życia zawodowych muzyków, którzy z pogranicznikami i celnikami mają do czynienia zaskakująco często.

- Mało osób spoza branży o tym wie, ale żeby wywieźć z Polski instrument starszy niż 50 lat i o wartości większej niż 16 tysięcy złotych, potrzebna jest ekspertyza rzeczoznawcy i zgoda konserwatora zabytków - mówi Marek Pielaszek, prezes Związku Polskich Artystów Lutników. - Dotyczy to setek instrumentów będących w rękach koncertujących polskich artystów - dodaje lutnik.

Przepisy ograniczające wywożenie zabytków powstały między innymi jako reakcja na kolosalne straty w kulturze materialnej, które Polska poniosła w czasie II wojny światowej. Tyle tylko, że w zakresie instrumentów muzycznych dalsze uszczuplenie już nastąpiło.

- Z mojego doświadczenia wynika, że ostatnie trzy dekady upłynęły pod znakiem stałego napływu wysokiej klasy instrumentów do Polski - mówi Marek Pielaszek. - Drenowanie miało miejsce raczej w latach 70. i 80., gdy różnica kursowa walut zachodnich do złotówki była porażająca. Wtedy wyprzedano ich najwięcej - konkluduje lutnik. Sprzedawały zresztą także instytucje i to całkiem oficjalnie. To w latach głębokiego PRL-u z Opery Wrocławskiej do Kolońskiej Orkiestry Radiowej trafił heckelfon, bardzo rzadka odmiana oboju. Uznano, że instrument, dla którego poza dwiema operami Straussa nie ma praktycznie literatury, lepiej spieniężyć.

- Dzisiaj można się zastanowić, czy nie należałoby tych przepisów nieco zliberalizować - zastanawia się Marek Pielaszek. - Bo obecnie przy braku jasnej definicji zabytku taką samą procedurę co stradivarius musi przejść DDR-owski kontrabas wyprodukowany w czasach Honeckera - dodaje.

Skrzypaczka Anne-Sophie Mutter z Krzysztofem Pendereckim w podróży
Skrzypaczka Anne-Sophie Mutter z Krzysztofem Pendereckim w podróży
Źródło: facebook.com/annesophiemutter

  Muzycy bywają więc jak Turek Mustafa z komedii Barei, który sprzedawał kożuchy. Często wygłaszają formułkę: "Panów podejrzenia są zupełnie bezpodstawne. Ja niczym nie handluję". Z tą różnicą, że muzycy zazwyczaj naprawdę niczym nie handlują. Ale niektórzy im nie wierzą. Szczególnie surowi są celnicy pracujący na lotnisku Frankfurt Hahn. To tam w 2012 w odstępie zaledwie trzech miesięcy zatrzymano dwie japońskie skrzypaczki Yuzuko Horigome i Yuki Janke. Łączyło je to, że każda w futerale wiozła po kilka milionów euro w drewnie. Jedna miała bowiem instrument Stradivariusa, druga skrzypce wykonane przez jego rywala Guarneriego del Gesù.

W obu przypadkach celnicy domagali się zapłacenia cła wwozowego sięgającego setek tysięcy euro. Na nic zdały się tłumaczenia skrzypaczek, że są to ich narzędzia pracy i że przyjechały do Niemiec koncertować, a nie handlować. W przypadku użytkowniczki stradivariusa skrzypce nie były nawet jej własnością, lecz zostały jej wypożyczone przez Nippon Music Foundation. Sprawa zrobiła się nieprzyjemna i zakończyła po myśli artystek dopiero po awanturze, jaką japoński ambasador w Berlinie zrobił niemieckiemu MSZ.

Gorzej potoczyły się losy pewnego skrzypka współpracującego z założoną przez Krystiana Zimermana Polską Orkiestrą Festiwalową. Wybitny polski pianista wypożyczył muzykom szereg dobrych, zabytkowych instrumentów. W pierwszą trasę po Europie orkiestra ruszyła autokarem, więc kontrole graniczne, nawet w czasach przed Schengen, nie były tak wnikliwe. Jeden ze skrzypków postanowił jednak dolecieć do zespołu samolotem. Nie miał dokumentów na wypożyczone skrzypce, więc okazał papiery od swojego instrumentu. Trafił niestety na wnikliwego celnika, który poirytowany próbą oszustwa wszczął procedurę karną. Sprawa skończyła się w sądzie.

Skrzypaczki Ida Haendel, Marina Jaszwili i Wanda Wiłkomirska podczas ceremonii nadania poznańskiemu lotnisku imienia H. Wieniawskiego
Skrzypaczki Ida Haendel, Marina Jaszwili i Wanda Wiłkomirska podczas ceremonii nadania poznańskiemu lotnisku imienia H. Wieniawskiego
Źródło: Wieniawski Society

Swoją przygodę na lotnisku przeżyła też sławna Ida Haendel. Skrzypaczka w 2011 roku była honorową przewodniczącą jury Konkursu im. H. Wieniawskiego. W drodze powrotnej do Stanów Zjednoczonych jej skrzypce wzbudziły zainteresowanie pograniczników. Świadkiem tego zdarzenia był lutnik Benedykt Niewczyk.

- Jeden z mundurowych z przekąsem spytał: "Co, pewnie stradivarius?". Na co usłyszał od Idy: "Nie, guarneri, a co?". Pani Haendel nie zadeklarowała skrzypiec podczas przylotu, no i się zaczęło - wspomina Benedykt Niewczyk.

Zaczęły się tak zwane korowody, czyli sprawdzanie, czy instrument posiada ważne papiery. Wielka skrzypaczka nienawykła do troszczenia się o tak przyziemne sprawy oczywiście papierów przy sobie nie miała. Zresztą wychodziła ze zgubnego - jak się okazało - założenia, że status gwiazdy i rozpoznawalność uchronią ją przed zadawaniem głupich pytań. Ostatecznie pomogła interwencja organizatorów konkursu na wysokim szczeblu, którzy wyjaśnili, że "ta pani przyszła z tymi skrzypcami i z nimi wychodzi". Artystka na samolot zdążyła.

- Z takich historii płynie dla muzyków ważna przestroga, by mieć porządek w papierach - mówi Andrzej Kosendiak, dyrektor NFM Filharmonii Wrocławskiej - Komplet dokumentów od rzeczoznawcy i konserwatora to podczas tournée podstawa. Wypełniamy też karnety ATA pozwalające na bezcłowe wwożenie kosztownych instrumentów wykorzystywanych zawodowo - mówi dyrygent, który z racji kierowania wielką muzyczną instytucją przyzwyczaił się już do papierkowej roboty.

Dęciak ze skalpelem, smyczek z garotą

Prawdziwe szaleństwo na lotniskach zapanowało po zamachach 11 września 2001. Zmiany w przepisach, a także wzmożona czujność personelu lotniskowego dały się we znaki muzykom. Odczuł to między innymi wspomniany Krystian Zimerman, który jest jednym z nielicznych pianistów podróżujących z fortepianem. Administracja ds. Bezpieczeństwa Transportu rozebrała mu na nowojorskim lotnisku steinwaya. Jako uzasadnienie podano fakt, że okleina klawiszy wydzielała chemiczny zapach "przypominający materiały wybuchowe". Pamiętną jest także historia fińskiego lutnisty Eero Palviainena. Na jednym z niemieckich lotnisk uznano, że jego torba, czyli duża basowa lutnia, to broń. Prześwietlano ją na rożne sposoby, rozkręcano, co się dało, a samego muzyka przetrzymywano łącznie kilkanaście godzin.

- Koledzy smyczkowcy nadal są proszeni, żeby zdjąć struny z kołków i oddać je stewardesie. To na wypadek, gdyby chcieli zrobić z nich garotę i udusić pilota - śmieje się Sebastian Aleksandrowicz, oboista Opery Narodowej. O tym, że to nie żarty, przekonał się w 2018 izraelski wiolonczelista Amit Peled. Artysta wracał z warszawskiego festiwalu zorganizowanego z okazji 85. urodzin Krzysztofa Pendereckiego, gdzie wykonał II Koncert wiolonczelowy jubilata. Na Okęciu kazano mu pożegnać się ze strunami, bo uznano, że są zbyt niebezpieczne, aby wnieść je na pokład. - No cóż, przynajmniej nie odebrano mi wiolonczeli pod zarzutem, że mógłbym zadźgać kogoś nóżką - skwitował kąśliwie awanturę na swoim profilu facebookowym. Znów ironia nieco na wyrost.

- Mnie nóżkę zabrali w Paryżu i wsadzili do luku bagażowego - mówi wiolonczelista Bartosz Koziak - Miała dolecieć ze mną na konkurs w Korei, ale nie doleciała, bo ją zgubili. W Korei na ulicy znalazłem jakiś patyk i wsadziłem go w instrument. W ten sposób ćwiczyłem do konkursu - wspomina artysta. Patyk - widać - zdał egzamin, bo w konkursie im. Isang Yuna wiolonczelista zajął drugie miejsce. Pod górkę mają też niektórzy muzycy grający na instrumentach dętych, na przykład tacy jak Sebastian Aleksandrowicz.

Samochodem najbezpieczniej, czyli obój w trasie
Samochodem najbezpieczniej, czyli obój w trasie
Źródło: S. Aleksandrowicz

- Na lotniskach straciłem parę precyzyjnych śrubokrętów do regulacji klap. Nożyki na szczęście nauczyłem się już pakować w bagażu rejestrowanym. To jest ważne, bo zwykle nosimy je w futerale i wielu kolegów i koleżanek o tym zapomina - wyjaśnia oboista.

Mowa o ostrych jak brzytwa narzędziach do przycinania stroików, z których korzystają oboiści i fagociści. Z oczywistych względów nie można ich wnieść ze sobą do samolotu. Gdy przegapi się moment nadawania bagażu, to podczas kontroli bezpieczeństwa noże lądują w koszu. A zestaw wart jest paręset złotych. Podobną sumę trzeba wydać na zakup nowej batuty. Te również można stracić na lotnisku, o czym przekonał się turecko-kanadyjski dyrygent Nurhan Arman. Władze lotniska w Toronto skonfiskowały mu batutę z włókna węglowego, bo uznano, że może ona działać jak sztylet. 

XVII-wieczna viola da gamba należąca do wirtuozki Myrny Herzog nie przetrwała kontaktu z pracownikami włoskich linii lotniczych
XVII-wieczna viola da gamba należąca do wirtuozki Myrny Herzog nie przetrwała kontaktu z pracownikami włoskich linii lotniczych
Źródło: facebook.com/myrna.herzog/

Szylkretowa pułapka

- Powiedzmy, że dostaję do ręki dwustuletni zabytkowy francuski smyczek - Marek Pielaszek puszcza wodze fantazji. - Czy miałbym zedrzeć z niego kość słoniową i wkleić syntetyczny zamiennik? Czyli w imię spełnienia wymogów konwencji waszyngtońskiej naruszyć postanowienia karty ateńskiej o ochronie zabytków? - mnoży pytania lutnik.

Pytania nie są czysto teoretyczne, bo raz po raz słychać o problemach muzyków, którym przyszło płacić słone kary za przewożenie tak ozdobionych instrumentów. Dawno temu kość słoniowa, macica perłowa oraz szylkret z żółwich skorup bywały chętnie wykorzystywane do wytwarzania klawiszy fortepianów, guzików instrumentów dętych, a także pewnych części smyczków. W czasach masowego wymierania gatunków i czerwonych list to pchanie się w kłopoty.

W przypadku Polski wymagane jest potwierdzenie, że mamy do czynienia z instrumentem wyprodukowanym przed 1947 rokiem. Ale takie zaświadczenia nie wszędzie muszą być honorowane. Szczególnie ryzykowne jest podróżowanie do Stanów Zjednoczonych, bo administracja Obamy wprowadziła surowe przepisy wykonawcze to konwencji waszyngtońskiej.

Boleśnie przekonali się o tym członkowie Budapeszteńskiej Orkiestry Festiwalowej, którą na lotnisku im. Kennedy'ego zatrzymali celnicy. Zakwestionowano legalność ich smyczków, a dokładnie tzw. żabek, służących do regulacji naciągu, które zdobione były słoniową kością. Problemy mieli również fagociści, bo niektóre kółka wieńczące czary głosowe także były wykonane z ciosów słonia. Dodatkowo Węgrzy mieli niekompletne dokumenty poświadczające prawo własności, więc posypały się mandaty.  

- To irytujące, bo jednak instrument muzyczny nie jest tym samym co torebka z aligatora. Rozumiem, gdyby ktoś dzisiaj zamówił sobie tak zdobiony smyczek. Ale przecież mówimy o przedmiotach, które mają po sto kilkadziesiąt lat albo i więcej - wyjaśnia Marek Pielaszek.

Miniony rok był dla smyczkowców szczególnie nerwowy.

- Brazylijczycy domagali się ostatnio zaostrzenia zapisów w konwencji waszyngtońskiej, które w praktyce zlikwidowałyby obrót fernambukiem - mówi lutnik Benedykt Niewczyk.

- To drewno pozyskiwane z brezylki ciernistej jest bardzo zwarte, twarde i jednocześnie elastyczne. Dlatego powstają z niego najlepsze smyczki - wyjaśnia lutnik.

Ale w wyniku rabunkowej wycinki brezylki jest co raz mniej. Lutnicy znów poczuli się ofiarami, bo fernambuku - w porównaniu z innymi branżami - używają w ilościach homeopatycznych. Jak ustalił "Ruch Muzyczny", roczne zużycie tego materiału przez stu francuskich rzemieślników oscyluje w granicach jednego metra sześciennego. Podczas listopadowego szczytu w Panamie Brazylia ostatecznie spuściła z tonu i zgodziła się na jedynie kosmetyczne poprawki w obowiązujących przepisach. Lutnicy i skrzypkowie na jakiś czas odetchnęli z ulgą. 

Problematyczne mogą okazać się nie tylko martwe zwierzęta, ale także te potencjalnie żywe. Niegdyś postrachem muzyków była Australia. Kraj posiada surowe przepisy chroniące antypody przed rozmaitymi gatunkami inwazyjnymi. Także tymi, które mogą żyć w drewnie. Zdarzało się, że australijscy celnicy nakładali na skrzypce i gitary akustyczne kwarantannę albo obligatoryjnie kierowali je do komory gazowej.

Tłumaczenia, że altówka ma sto lat i że raczej nie żyją w niej korniki na niewiele się zdawały. Podobnie przypadki były incydentalne i po paru awanturach zliberalizowano interpretację przepisów, jednak wiolinistyczny światek nadal żyje tymi mrożącymi krew w żyłach anegdotami. Cóż, gdyby anglosascy muzycy byli pomysłowi, mogliby korzystać z patentu Józefa Kolinka związanego niegdyś z Polską Orkiestrą Kameralną. Skrzypek miał na celników dobry sposób. Kładł do bagażu podręcznego kabanosy. Dywagacje na temat tego, czy może lecieć z wędliną, skutecznie odwracały uwagę od instrumentu.

Stradivarius z kolekcji Juilliard School w podróżnym futerale
Stradivarius z kolekcji Juilliard School w podróżnym futerale
Źródło: A. Przybylski

Radio Erewań

Oto na pokładzie samolotu, obok popijającego sok pomidorowy muzyka, "siedzi" przypięty pasami pokaźnych rozmiarów futerał. Taki surrealistyczny obrazek nie jest czymś bardzo rzadkim. Amerykański wiolonczelista Lynn Harrell wszedł nawet w spór prawny z przewoźnikiem Delta Air, który nie chciał zamienić "wylatanych" przez jego instrument kilometrów na punkty w programie lojalnościowym. Sympatyzowały z nim setki kontrabasistów i wiolonczelistów z całego świata, którzy z racji gabarytów swych instrumentów kupują dla nich dodatkowe bilety.

- Kiedyś w ten sposób leciałem z "koleżanką" do Londynu - mówi jazzman Marcin Oleś, który swój kontrabas nazywa pieszczotliwie kobiecym imieniem Nanette.

- Ale po tym locie stwierdziłem, że nigdy więcej. Takie rozwiązanie jest nie tylko drogie, ale też upokarzające - wyznaje kontrabasista - Spotkał mnie brak zrozumienia ze strony obsługi, która traktowała mnie jak dziwadło, oraz irytacja pozostałych pasażerów, dla których byłem zawalidrogą - mówi Oleś.

Obecnie jazzman swój kontrabas nadaje do luku bagażowego. Uznany paryski lutnik przerobił instrument Olesia w ten sposób, że ma odkręcaną szyjkę. Dzięki temu po złożeniu kontrabas mieści się w kevlarowym futerale długości 120 centymetrów. Ale i tak trzeba płacić za nadbagaż i zawsze liczyć się z tym, że ideał sięgnie bruku.

- W drodze powrotnej z Lizbony bagażowi tak rzucili futerałem, że doszło do pęknięcia ślimaka w kontrabasie. Ostatecznie linie lotnicze zapłaciły mi odszkodowanie, ale ja byłem w trasie i musiałem w chałupniczy sposób sklejać uszkodzenie, żeby w ogóle dać następny koncert. Dlatego koledzy, którzy dużo podróżują, zabierają w trasę nieco tańsze instrumenty albo korzystają na miejscu z kontrabasów dostarczonych przez organizatora koncertu - opowiada Marcin Oleś. 

Koszmarem są loty łączone, bo poszczególnie linie lotnicze mają różne systemy przewozu dużych instrumentów.

Marcin Oleś i spakowana Nanette
Marcin Oleś i spakowana Nanette
Źródło: Archiwum prywatne artysty

- Jedni każą kupować dla wiolonczeli dodatkowy fotel, inne traktują ją jako dodatkowy bagaż kabinowy - mówi Bartosz Koziak - I za każdym razem jest tłumaczenie się od nowa. Jak już załatwisz check-in, to będą się czepiać na kontroli bezpieczeństwa, bo widzą w tobie faceta, który próbuje przepchnąć przez bramki dziwny nadbagaż. Na niektórych lotniskach mam wrażenie, że ci ludzie widzą wiolonczelę pierwszy raz w życiu - śmieje się solista.

- A są w ogóle jakieś fajne lotniska?

- Tak, Erewań. Poważnie. Nie wiem, co takiego jest w Erewaniu, ale tam nikt nie zadaje dziwnych pytań, wiedzą, co i jak sprawdzać. Może pracują tam sami melomani. Odprawili mnie tam tak szybko, że potem nudziłem się, czekając na samolot - wspomina Koziak.

Tyle problemów z jedną wiolonczelą, a co jeśli trzeba przewieźć ich osiem? I do tego parę kotłów, tubę oraz harfę? Orkiestry symfoniczne czy operowe swoje trasy muszą planować z wyprzedzeniem. Duże instrumenty wysyła się wiele tygodni przed zaplanowanym koncertem samolotem cargo albo statkiem. Muzycy lecą nie jednym, ale dwoma albo trzema lotami, żeby pomieścić ludzi oraz instrumenty. Dodatkowo mają przykazane, by do bagażu podręcznego wziąć akcesoria, takie jak ustniki i struny, a także frak i "kwity", czyli materiały nutowe. To na wypadek wpadki z zagubionym bagażem. Na Florydzie majtki zawsze się gdzieś kupi, ale ze znalezieniem partytury Moniuszkowskiej "Halki" może być kłopot. No i trzeba trzymać kciuki, żeby nie trafić na tzw. overbooking.

- Parę lat temu w Berlinie musieliśmy zrobić awanturę - wspomina dyrektor NFM Filharmonii Wrocławskiej Andrzej Kosendiak - Z powodu śnieżyc w Nowym Jorku wiele rejsów było odwołanych, więc każde miejsce na pokładzie było na wagę złota. Kazano nam naszych osiem wiolonczel zapakować do luku bagażowego, żeby zwolnić fotele. Stawiliśmy jednak zdecydowany i skuteczny opór, bo raz, że futerały mieliśmy nieodpowiednie do takiego transportu, a dwa, że w luku panuje niższa temperatura i wilgotność, co mogłoby zaszkodzić wiolonczelom - wspomina dyrygent.

Nieprzerwana lekcja muzyki

Proszący o anonimowość skrzypek jednej z czołowych polskich orkiestr opowiedział mi o sytuacji z Okęcia. Kontrolującej go strażniczce granicznej skrzypek pokazał komplet dokumentów, które ta wnikliwie sprawdziła i puściła go dalej. Tyle tylko, że były to kwity wystawione nie na jego skrzypce, lecz altówkę koleżanki. Był to ryzykowny i w sumie niedopuszczalny żart, który pokazał, że funkcjonariuszka nie posiadała dostatecznej wiedzy. I może właśnie w potrzebie edukacji personelu lotniskowego tkwi sedno problemu? Takie szkolenia dla celników i pograniczników lata temu przeprowadziło na poznańskiej Ławicy Towarzystwo Muzyczne im. H. Wieniawskiego. Być może należałoby je powtórzyć w całym kraju. Na szczęście po incydencie ze stradivariusem Polonia zostanie coś więcej niż zwrot biletu i solenne przeprosiny.

- To na razie plany, ale władze LOT-u powiedziały mi, że planują wystosować krótki okólnik do wszystkich swoich pracowników i współpracowników - mówi Janusz Wawrowski - Będą w nim jasno opisane zasady przewozu instrumentów i sposoby postępowania z tak cennym ładunkiem. To zdecydowanie pozytywny skutek i finał moich perypetii - ocenia wirtuoz.

Czytaj także: