Współpłacenie przez więźniów za pobyt w zakładach karnych zakłada projekt nowelizacji Kodeksu Karnego Wykonawczego. Mogłoby to oznaczać, że opuszczający zakład wychodziliby z niego z długami - pisze "Gazeta Wyborcza"
Pomysł Ministerstwa Sprawiedliwości zakłada, że pracującym więźniom pieniądze za utrzymanie w zakładzie potrącane byłyby z wypłaty. Ci, którzy nie pracują podczas odbywania kary, musieliby oddać pieniądze po jego zakończeniu. Resort wyliczył, że jeśli nowelizacja wejdzie w życie, budżet państwa zaoszczędzi rocznie 168 mln złotych, jednak według wielu prawników rozwiązanie nie dość, że jest irracjonalne, to może być niezgodne z konstytucją. Dziś jest tak, że jeśli osadzony pracuje na pełen etat, dostaje co miesiąc 468 zł brutto. Kwota jest jednak obciążona wieloma odliczeniami. Po odjęciu podatków, kosztów sądowych, które pochłaniają 40 proc. płacy netto, ewentualnych alimentów i grzywien zostaje 144,78 zł. Więzień dostaje na własne wydatki, czyli np. papierosy, proszek do prania czy dodatkowe jedzenie połowę tej sumy, czyli 72,39 zł. Druga połowa idzie na tzw. wypiskę. Jest to specjalny fundusz, z którego pieniądze dostaje wychodząc z więzienia. Minister Ziobro do kosztów ponoszonych przez więźnia chce dodać opłatę za pobyt w zakładzie karnym. Miałaby ona stanowić - podobnie jak opłata za koszty sądowe - 40 proc. pensji netto. I choć ta ostatnia po nowelizacji miałaby nieznacznie wzrosnąć, więzień za miesiąc pracy na pełen etat ostatecznie dostawałby 27,91 zł. "Gazeta Wyborcza" zwraca tu uwagę, że Służba Więzienna dzieli etaty, aby więcej osadzonych miało szansę na podjęcie jakiegokolwiek zajęcia. Oznacza to, że pracujący więźniowie dostają połowę pensji, gdyż pracują jedynie na pół etatu. Teraz zarabiając 234 złote brutto, na własne potrzeby dostają ok. 36 zł. Po reformie, jaką przygotowuje resort sprawiedliwości, więzień otrzymywałby niespełna 14 zł. Tak wyglądałaby sytuacja pracujących osadzonych. A takich jest w Polsce ok. 34 proc. I choć zatrudnienie wśród więźniów rośnie, nigdy nie osiągnie poziomu 100 proc. Za kratkami siedzą bowiem też ludzie chorzy, nie nadający się do żadnej pracy oraz niebezpieczni. Ci ostatni mogą być zatrudnieni, ale tylko na oddziale, na którym odbywają karę, ponieważ "N" nie ma prawa nigdzie wychodzić. Dodatkowo, więzień niebezpieczny nie może też mieć do czynienia z żadnymi potencjalnie niebezpiecznymi przedmiotami, a za taki może uchodzić prawie każdy. Co w takim razie z niepracującymi? Wyjdą z długami. Osadzony na dwa lata, jeśli nie będzie pracować, po opuszczeniu zakładu będzie winny państwu ponad 3800 zł. Ściąganiem tych pieniędzy mają się zajmować urzędy skarbowe i choć nowelizacja przewiduje możliwość umorzenia długu, nie są znane zasady, na jakich będzie się to odbywać. Prawnicy są raczej zgodni co do bezzasadności czy nawet bezsensowności tego pomysłu. Pytany przez "Wyborczą" prof. Zbigniew Ćwiąkalski uważa, że współpłacenie to po prostu dodatkowa kara grzywny i nie ma żadnego sensu. - Pomysł jest po prostu populistyczny - kwituje Ćwiąkalski. Podobnego zdania jest prof. Marek Safjan, który mówi gazecie, że wiezienia to sfera odpowiedzialności państwa i dlatego państwo ma obowiązek je utrzymywać. Także prof. Andrzej Zoll ocenia pomysł jako zupełnie nieracjonalny. - Spowoduje to, że człowiek wychodzący z więzienia będzie obciążony długami. To niczego dobrego nie przyniesie - przestrzega Zoll. - Poza tym płacenie przez osadzonych może się okazać niezgodne z Konstytucją - cytuje profesora "Wyborcza".
Źródło: "Gazeta Wyborcza"