Ciężkie czasy nastały dla pracowników starostwa powiatowego w Gorzowie Wielkopolskim popalających w godzinach pracy. Ich szef postanowił rozliczać ich z przerw na papierosa. Za każdym razem, gdy wychodzą do palarni, muszą w specjalnym zeszycie zapisać, ile czasu tam spędzili - pisze "Dziennik".
Starosta powiatu Józef Kruczkowski wprowadził takie zasady na początku tego tygodnia. Pod koniec miesiąca przepalone minuty będą podliczane, a nałogowiec będzie je musiał odpracować. A jeśli w ciągu miesiąca palący urzędnik wypracował nadgodziny, za które należy mu się wolne, to będzie miał tego wolnego mniej tyle, ile czasu spędził na oddawaniu się nałogowi. Autor zarządzenia tłumaczy, że pozwoli to równo traktować wszystkich pracowników. - Urzędnik pracuje 8 godzin dziennie i niedopuszczalne jest, żeby ci, którzy nie palą, spędzali cały ten czas na intensywnym wypełnianiu swoich obowiązków, a ich koledzy nałogowcy na pogaduszkach przy papierosie - mówi Kruczkowski. - Jak ktoś wychodzi załatwić prywatną sprawę na mieście, to też musi zostać dłużej, a nałóg to prywatna potrzeba - dodaje. Starosta liczy, że podwładni poważnie potraktują zarządzenie i nie będą próbować oszukiwać. Dlatego nie zamierza ich kontrolować. Ale dla tych, którzy w drodze do palarni będą omijać zeszyt, nie będzie wyrozumiały. - Budynek naszego urzędu to nie Pałac Kultury, tu widać, kto stoi przed wejściem albo idzie do piwnicy, gdzie jest palarnia - mówi gazecie starosta. - I jeśli będę kogoś często widział z papierosem, a na koniec miesiąca zobaczę w zeszycie tylko dwa wpisy, to będzie jasne, że oszukiwał - dodaje. Co czeka takiego palacza? Nawet obcięcie premii. - Jak ktoś będzie miał mniej pieniędzy na papierosy, to może rzadziej będzie wychodził zapalić, a na pewno będzie zdrowszy - uważa Kruczkowski. Nowy przepis nie wywołał entuzjazmu wśród urzędników. Co zrozumiałe, nie zachwycił palących, ale wolni od nałogu też są nim zdziwieni. - Ja nie czułem się pokrzywdzony tym, że w czasie, gdy pracuję, część moich kolegów robi sobie przerwy na dymka - mówi "Dziennikowi" inspektor BHP Kazimierz Suproniuk.
Źródło: "Dziennik"