|

"Nie śpiewamy o byciu grzecznymi chłopcami i nigdy takimi nie byliśmy"

Jan Borysewicz: zawsze traktowałem rock’n’rolla nie tylko jako muzykę, ale również jako styl życia
Jan Borysewicz: zawsze traktowałem rock’n’rolla nie tylko jako muzykę, ale również jako styl życia
Źródło: Jacek Poremba

Musieliśmy się jakoś wyżyć, a podczas takiego wyżywania się bywało różnie. Były sytuacje bardzo wesołe, ale też takie, z których trzeba się było później podnosić – mówi Jan Borysewicz, założyciel zespołu Lady Pank. - Takie jest życie, taki jest właśnie rock and roll. Od czterdziestu lat gramy na scenie, więc dla nas możliwości i pokus różnego rodzaju było od początku znacznie więcej niż dla przeciętnego człowieka, który codziennie wraca z pracy do domu, gdzie ogarnia rodzinę i dzieci – dodaje Janusz Panasewicz. 

Artykuł dostępny w subskrypcji

Piosenka "Mała Lady Punk" nagrana została zimą 1981 roku, jeszcze zanim powstał pierwszy skład jednego z najbardziej znanych polskich zespołów rockowych. Utwór skomponował Jan Borysewicz, znany wcześniej publiczności z Budki Suflera, którą opuścił, by razem z tekściarzem Andrzejem Mogielnickim powołać do życia nową grupę. Szybko zrezygnował z planu, aby być jej wokalistą i już kilka miesięcy później, w krakowskim Teatrze STU, przed mikrofonem stanął Janusz Panasewicz, który uzupełnił brzmienie Lady Pank swoim niepodrabialnym głosem.

Przez cztery dekady zespół wydał dwadzieścia albumów studyjnych, z których pochodzą niezwykle popularne piosenki, takie jak: "Kryzysowa Narzeczona", "Mniej niż zero", "Tańczy głupia, tańcz", "Marchewkowo pole" czy 'Zostawcie Titanica". Do tego panowie zarejestrowali również siedem albumów koncertowych, a na swoim koncie mają niezliczoną liczbę koncertów w kraju i za granicą.

Swoje czterdziestolecie Lady Pank świętuje w składzie, który po zmianach ostatecznie ukształtował się w 1994 roku. To wokalista, gitarzysta i kompozytor Jan Borysewicz, wokalista Janusz Panasewicz, perkusista Kuba Jabłoński oraz Krzysztof Kieliszkiewicz, grający na gitarze basowej.

Jan Borysewicz: sam fakt, jak długo jesteśmy razem na scenie, uważam za nasz największy sukces
Jan Borysewicz: sam fakt, jak długo jesteśmy razem na scenie, uważam za nasz największy sukces
Źródło: Jacek Poremba

Estera Prugar: Fani Lady Pank mają na pewno wiele wspomnień związanych z Waszymi piosenkami czy koncertami, ale jest też inne skojarzenie, które wiąże się z zespołem, czyli alkohol, imprezy i rock’n’roll.

Jan Borysewicz: Zawsze traktowałem rock and rolla nie tylko jako muzykę, ale również jako styl życia. To była wspaniała zabawa i nie przeczę temu, ale jednak to muzyka od dziecka była moją największą miłością. Dlatego zawsze te dwie kwestie rozgraniczałem. Nawet wtedy, gdy odbywały się balangi - i to ostre - zawsze następnego dnia przytulałem instrument i wiedziałem, co jest dla mnie najważniejsze.

Niesamowite jest to, że dziś, mając 65 lat, ciągle spędzam po kilka godzin dziennie z gitarą, nie ma takiego dnia, żebym nie grał. To ma dla mnie dziś takie samo znaczenie jak wtedy, gdy po raz pierwszy wziąłem do ręki instrument, choć nie potrafiłem na nim jeszcze zbyt dobrze grać. Zdarzało się, że spałem z gitarą. Dzisiaj z nią nie śpię, ale ciągle chcę się rozwijać muzycznie i nie czuję, że minęło 40 lat. Mam jeszcze bardzo dużo rzeczy do zrobienia – wiem, czego się muszę nauczyć i co bym chciał zrobić, czego jeszcze nie umiem. Uważam, że jeśli chodzi o muzykę, to jestem dopiero na półmetku, a nie na końcu drogi. To jest dla mnie istotne, a te wszystkie rzeczy, które się wydarzyły poza muzyką… No, były. Dziś to już nieodłączny element naszej historii.

Jan Borysewicz: następnego dnia po balandze, przytulałem gitarę
Źródło: TVN24

Krzysztof Kieliszkiewicz: Ten zespół zawsze był uważany za kwintesencję polskiego rock’n’rolla i to dobrze, chociaż w tych wszystkich historiach też jest dużo naciąganych sytuacji. Porównuję to trochę do szkoły – jeśli w pierwszym miesiącu zrobisz dobre wrażenie, to później, aż do końca roku szkolnego, możesz jechać na tej opinii. Tutaj jest tak samo: raz coś się wydarzyło, więc przyklejono łatkę i trzeba z nią żyć. Oczywiście parę razy udało nam się spowodować spektakularne sytuacje, ale nie tylko nam, a jednak to nas ochrzczono "najbardziej rock’n’rollowym zespołem w kraju". Ale ja nie mam z tym problemu, nawet się z tego trochę cieszę. Poza tym nie gramy poezji śpiewanej, więc nam ten wizerunek w niczym nie przeszkadza.

Janusz Panasewicz: Takie jest życie, taki jest właśnie rock and roll. Od czterdziestu lat gramy na scenie, więc dla nas możliwości i pokus różnego rodzaju było od początku znacznie więcej niż dla przeciętnego człowieka, który codziennie wraca z pracy do domu, gdzie ogarnia rodzinę i dzieci. Od kilku dekad bez przerwy jesteśmy w rozjazdach – grając, mieszkając w hotelach, podróżując z miasta do miasta. Ogromnie mnie cieszy, że są wśród naszych fanów osoby, które mają świadomość tego, że nie jesteśmy aniołami. Ani nie śpiewamy o byciu grzecznymi chłopcami, ani nigdy takimi nie byliśmy. Udawanie kogoś, kim się nie jest, byłoby niedorzeczne. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy i albo się nas takimi kupuje, albo nie.

Przejmujecie się komentarzami dotyczącego czasami zbyt rockandrollowej historii zespołu?

Kuba Jabłoński: Myślę, że z tym można radzić sobie wyłącznie dystansem. To się będzie działo, czy będziemy tego chcieli, czy nie. Czy będziemy próbować temu zapobiegać, czy kompletnie nie będziemy z tym nic robić. Ludzie są głodni sensacji i często nawet ich poszukują. Nie można się tym za bardzo przejmować.

Jan Borysewicz: Jak sobie wyobrazić zespół rockowy, który gra dwugodzinny koncert przed całym stadionem ludzi, a później co? Powinniśmy zejść do garderoby i powiedzieć: "Dziękujemy państwu za koncert, teraz idziemy spać, dobranoc"? No nie. To jest taka energia, która wytwarza się między muzykami i publicznością, że później trzeba z nią coś zrobić. Po takim koncercie, który przyniósł nam niesamowite przeżycia, kiedy ludzie śpiewają z nami wszystkie utwory, w nas pojawia się ogromna radość.

Widzimy twarze osób, które stojąc przed sceną cieszą się, bawią, czasami mają łzy w oczach – przeżywają wiele emocji, które odbijają się również na nas. Schodzimy do garderoby i chcemy ruszać dalej, bo co to są dwie godziny, kiedy my po czymś takim potrzebujemy dwóch nocy, aby wszystko przeżyć. Musieliśmy się jakoś wyżyć, a podczas takiego wyżywania się bywało różnie – były sytuacje bardzo wesołe, ale też takie, z których trzeba się było później podnosić. To było dla mnie bardzo ważne, nie zawsze proste, ale podnosiłem się parę razy w życiu i dałem radę. Uważam, że dzięki temu jestem dzisiaj silniejszym człowiekiem. Wiem, że wielu błędów już bym nie popełnił, kilka sytuacji nie powinno się było wydarzyć, ale te upadki i wnioski z nich wyciągnięte wzmocniły mnie jako człowieka.

LP1
Janusz Panasewicz: ludzie podejrzewają, czy używałem alkoholu, czy nie
Źródło: TVN24

A jak ten wasz rock’n’roll wygląda dzisiaj?

Jan Borysewicz: Wydaje mi się, że od pięciu lat, odkąd mamy nowy management, bardzo wiele się w nas zmieniło. Na korzyść. Nie chcę powiedzieć, że spokornieliśmy, ale na pewno zaszły w nas pewne zmiany, gdyż obaj z Januszem do nich dojrzeliśmy. Dużo rozmawialiśmy na ten temat i podjęliśmy decyzję o tym, aby życie pozakoncertowe zostawić gdzieś z tyłu. To było super, bo mamy co wspominać, ale najważniejsze dla nas jest, aby pracować nad tym, co tak naprawdę kochamy. Zabawa to zabawa, ale jednak praca i muzyka są tym, co nas najbardziej od początku wciągało.

Poza tym zwyczajnie nie mamy tyle zdrowia, więc po co się katować? Po koncertach najczęściej wracamy do rodzin, do domu i nikt się na to nie obraża. Pojawiają się chwile, że jeszcze zakręciłoby się nóżką, tylko wtedy odzywa się w głowie dzwonek, że to już nie jest potrzebne i szkoda na to zdrowia, bo lepiej je zachować na kolejne lata wspólnego grania. Brak imprez nie sprawia, że nam się czegoś odechciewa. Przed koncertami tańczymy sobie przed wejściem na scenę, przybijamy piątki, uśmiechamy się, więc ta energia jest cały czas, ale po prostu już nie potrzebujemy dodatkowych bodźców, jak kiedyś. Ja nie żałuję swojego życia, przynajmniej do tej pory. Bywało różnie, ale póki rozmawiamy o muzyce, tworzymy, gramy i dajemy radość naszym fanom - a mamy ich już chyba trzecie pokolenie - to wszystko jest dobrze.

LP2
Jan Borysewicz: to był szalony czas
Źródło: TVN24

Czterdzieści lat na scenie to na pewno cała masa wspomnień. Jakie są te pierwsze?

Jan Borysewicz: Dla mnie to przede wszystkim moment odejścia z Budki Suflera, kiedy postanowiłem, że chcę założyć własny zespół. Przełomowa chwila – cały ten okres pierwszego roku, podczas którego szukałem składu. Często wracam myślami do tych początków.

Janusz Panasewicz: Ja mam dwa takie wspomnienia. Pierwsze, gdy będąc jeszcze w wojsku, zostałem zaproszony przez Janka i Andrzeja Mogielnickiego do Teatru STU w Krakowie na nagranie pierwszych piosenek. Byłem szczęśliwy, bo zaśpiewałem refreny do "Minus dziesięć w Rio", ale chwilę później przyszła kolej na "Tańcz głupia, tańcz" i zaczęły się kłopoty. Janek nawet w pewnym momencie machnął ręką i stwierdził, że nic z tego nie będzie. Ja nie bardzo wiedziałem, jak mógłbym to zaśpiewać inaczej, ale pomógł mi wtedy bardzo Andrzej – porozmawialiśmy, wszedłem do studia i podczas nieobecności Janka nagrałem tę piosenkę jeszcze raz i już było tak, jak należy. Natomiast doskonale pamiętam, że wyszedłem stamtąd, niewiele wiedząc. Usłyszałem, że było fajnie, ale czy coś z tego będzie - czy będzie kapela, czy ja w niej będę - tego mi nie powiedzieli. Trochę czasu minęło, aż w końcu nastąpił ten słynny telefon, że startujemy z Lady Pank. Zostało mi jeszcze co prawda parę miesięcy w wojsku, ale na szczęście na mnie poczekali.

Jan Borysewicz: No tak, nie byłem do końca zadowolony z wokali Janusza. Pamiętam, że sam próbowałem śpiewać niektóre numery, ale po czterdziestu latach wiem, że dobrze zrobiłem, zapraszając go do współpracy. Sam fakt tego, jak długo jesteśmy razem na scenie, uważam za nasz największy sukces. Ciągle potrafimy się dogadywać, żartować i wspólnie śmiać. Cieszymy się z każdego koncertu, który gramy. W tamtym czasie sprawdzaliśmy kilku wokalistów, były różne pomysły, ale razem z Andrzejem stwierdziliśmy, że Janusz ma tak mocny głos, a jest przy tym również wyrazistym człowiekiem, że to będzie najlepszy wybór.

Janusz Panasewicz: Drugi moment, który dokładnie pamiętam, był już po moim wyjściu z wojska. Pojechałem do siebie na Mazury, zmieniłem ciuchy, wziąłem walizkę i wsiadłem do pociągu, którym pojechałem do Kalisza. Przyjechałem jakoś koło piątej rano, a koncert odbywał się wieczorem tego samego dnia. Dali mi pokój z kolegą, który był naszym akustykiem. Nie mogłem zasnąć, taki byłem nakręcony całą sytuacją, i w końcu udało mi się zamknąć oczy około ósmej. Po tych paru godzinach snu pojechałem prosto na próbę. Nie znałem nawet wszystkich numerów, więc słowa były zapisane dużymi literami na odwrocie plakatów przyklejonych do sceny.

Jan Borysewicz: Jako ciekawostkę mogę dodać, że na samym początku o to, czy mógłby śpiewać w Lady Pank, zapytał Ryszard Rynkowski. Natomiast naprawdę cieszę się, że to Janusz został wokalistą i ciągle chce nam się razem grać.

Kiedy zrozumieliście, że osiągnęliście sukces?

Jan Borysewicz: Ja to wiedziałem od początku. Zaczynając karierę, nie zagraliśmy ani jednego koncertu w ramach festiwalu lub konkursu, po prostu wpuściliśmy piosenkę do stacji radiowej – wspomnianą już "Małą Lady Punk", którą śpiewałem jeszcze sam, zanim powstał zespół. Dopiero później, razem z Andrzejem, ruszyliśmy w poszukiwaniu składu. Było dla nas oczywiste, że Lady Pank za moment wybuchnie i ruszy z wielką siłą. Tak też się stało i czasami nawet zastanawiam się, czy to wszystko nie ruszyło aż za mocno. Ale z drugiej strony – jesteśmy ludźmi, którzy do dziś są trochę szczęśliwymi dzieciakami. Wtedy również cieszyliśmy się tym, co się działo, a był to naprawdę szalony czas.

Janusz Panasewicz: U mnie to nie pojawiło się tak od razu. Początkowo traktowałem zespół jak przygodę. Obserwowałem, jak kapela staje się popularna. Z każdą nową piosenką pojawiało się coraz więcej słuchaczy i kiedy wyszło "Mniej niż zero", widziałem już, co się dzieje i jaką siłę ma ta popularność. Natomiast ciągle nie byłem pewien, ile to potrwa. Szczerze mówiąc, nawet się nad tym niespecjalnie zastanawiałem, bo mając dwadzieścia kilka lat, myśli się o tym, co jest tu i teraz, a było bardzo przyjemnie: dużo się działo, ludzie nas rozpoznawali, graliśmy mnóstwo koncertów. Nikt nie myślał o tym, że będziemy grać czterdzieści lat, a mam nadzieję, że jeszcze więcej. Żyliśmy chwilą, która nas zastała. Byliśmy szczęśliwi.

Jan Borysewicz: Graliśmy nawet 360 koncertów rocznie i czasami zastanawiam się nad tym, czy gdyby ktoś wtedy próbował nas zatrzymać, to czy w ogóle byłoby to możliwe. Wydaje mi się, że nie. Cały czas parliśmy do przodu i chcieliśmy mieć wszystko.

Jacek Poremba
Janusz Panasewicz: mając dwadzieścia kilka lat, myśli się o tym, co jest tu i teraz, a było bardzo przyjemnie

Przyszło zachłyśnięcie się szczęściem i zabawą?

Janusz Panasewicz: Na pewno tak. W sumie to dobrze, że to nie działo się w dzisiejszych czasach, bo wtedy mieliśmy dużo więcej prywatności. Oczywiście byliśmy na plakatach czy w telewizji, ale nie było tego tak dużo jak dzisiaj, no i przede wszystkim nie było internetu. To był zupełnie inny rodzaj sławy, nawet jeśli ogromnej, to takiej, którą oglądało się na ekranach w konkretnych sytuacjach lub na koncertach, a muzyki słuchało się w radiu u Marka Niedźwieckiego. Oczywiście i od tego można było momentami oszaleć, bo nie zawsze było łatwo, ale w takich chwilach starałem się w miarę możliwości wyjeżdżać na Mazury do rodziny czy znajomych, czasami na ryby – uciekać od miasta. Zresztą przez pierwsze pół roku cały czas mieszkałem w swoich rodzinnych stronach, chociaż polegało to głównie na tym, że przyjeżdżałem raz w miesiącu wyprać skarpetki i po dwóch dniach wracałem do hotelu. Ale byliśmy młodzi i nawet jeśli coś było uciążliwe, to mieliśmy tyle siły i witalności, że wszystko - naprawdę najróżniejsze rzeczy, które się działy - przyjmowaliśmy z godnością.

A propos prywatności. Dziś, kiedy właściwie każdy ma telefon z aparatem i kamerą, zachowanie jej jest dla was trudniejsze niż dawniej?

Janusz Panasewicz: Lubiłem te sytuacje i czasy, gdy zaczynaliśmy grać. Mogłem iść do restauracji z przyjaciółmi i siedzieć tam całą noc. Wiadomo – były imprezy i brałem w nich udział. Mogłem to robić, no chyba że wywinęlibyśmy coś nadzwyczajnego, ale normalnie – nie było z tym problemu. Zdjęć robiło się niewiele i nie było mowy o tym, aby one wypłynęły gdzieś dalej. Nieszczególnie ktokolwiek zwracał uwagę na to, że powiedziało się coś nie tak lub poszło się w nie to miejsce, nie o tej porze, co trzeba.

Krzysztof Kieliszkiewicz: Tych 27 lat temu - kiedy my z Kubą zaczynaliśmy – nie było nawet telefonów komórkowych, nikt nikogo nie nagrywał, nie było magazynów czy portali plotkarskich. Nie było tego wszystkiego, co dziś może spotkać artystę, który wychodzi z klubu lub jakiejś prywatki. Możliwe, że gdybyśmy zaczynali dziś, to sytuacja wyglądałaby inaczej i byłaby większa kontrola zachowania, ale nie chcę mówić o tym, co by było. To, co faktycznie się wydarzyło, było piękne i zupełnie naturalne.

Janusz Panasewicz: W latach dwutysięcznych, kiedy telefony zaczęły się pojawiać już wszędzie, w pewnej chwili zacząłem starać się - i robię to do dziś - spotykać się ze znajomymi albo w hotelu, albo u kogoś w domu. Nie ma już spontanicznego umawiania się w barze. Nie robię tego, bo następnego dnia gdzieś zawsze pojawiają się zdjęcia i zaczynają podejrzenia: czy to było przed koncertem, czy używałem alkoholu, a jeśli paliłem papierosa, to co w nim było. Nie czuję się z tym komfortowo. Ludzie chyba przyzwyczaili się do tego, że widząc znanego człowieka, bezwarunkowo wyciągają aparat. To jest niefajne, ale z drugiej strony też fajne, bo przez to mniej bywam.

Kuba i Krzysiek, wy dołączyliście do składu w 1994 roku. Jak wspominacie tamten okres i wejście do nowej rzeczywistości zespołowej?

Kuba Jabłoński: To było istne szaleństwo. Coś, czego do końca życia nie zapomnę, ponieważ – mimo że grałem wcześniej z innymi zespołami – nie miałem świadomości, że zderzę się z aż takiego rodzaju popularnością. Te pierwsze lata po utworzeniu nowego składu były niesamowite.

Krzysztof Kieliszkiewicz: Humorystycznie mógłbym odpowiedzieć, że mało pamiętam z tamtego okresu, ale to oczywiście żart! Ja ciągle bardzo emocjonalnie podchodzę do tego, co się dzieje i jestem szczęśliwy z powodu tego, co mnie w życiu spotkało. A wtedy byłem do tego jeszcze bardzo młodym człowiekiem, bo zaczynaliśmy z Kubą, mając po 22 lata. Bardzo dynamiczny okres, kiedy już jest się pełnoletnim i ma się odwagę, która sprawia, że chce się jak najwięcej czerpać z tego, co się dzieje. Bardzo burzliwe, intensywne lata. Zespół wracał po przerwie i ten głód na Lady Pank był ogromny. Zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę, która płynęła bardzo wartkim nurtem. Nawet nie było za bardzo czasu, aby się nad czymkolwiek zastanawiać. 

LP5
Kuba Jabłoński: '94 to było istne szaleństwo

Byliście fanami Lady Pank?

Kuba Jabłoński: Ja niekoniecznie, choć oczywiście znałem i doceniałem. Zawsze słuchałem dużo muzyki i wszystkie polskie zespoły jakoś do mnie docierały, ale miałem chyba tylko jeden singiel na płycie z Tonpressu, który zdaje się wymieniłem na Republikę.

Krzysztof Kieliszkiewicz: Na początku lat 90. był konflikt między fanami Republiki i Lady Pank. Moim zdaniem to były dwa najlepsze zespoły tamtego okresu, przynajmniej mi one najbardziej odpowiadały muzycznie i tekstowo, więc tak, podobał mi się zespół, chociaż nie wiem, czy mogę nazwać się fanem, bo nie mogłem wtedy chodzić na koncerty.

Dlaczego?

Krzysztof Kieliszkiewicz: Mama mnie nie puszczała. To były czasy, w których nie było za bardzo bezpiecznie. Raz poszedłem na jakiś koncert i wróciłem bez pieniędzy i kurtki. Chyba po tamtym incydencie mama raczej niechętnie patrzyła na takie eskapady. Natomiast oglądałem zespół w telewizji lub słuchałem go na Liście Przebojów Trójki i podobało mi się to, co grali: brzmienie gitary czy podziały rytmiczne, które odbiegały od tego, co słyszało się przeważnie w tamtych czasach. Zupełnie inne podejście do komponowania i gry. A przy okazji chłopaki przykuwali wzrok wyglądem, nie byli ulicznymi grajkami.

A wasz pierwszy wspólny koncert?

Kuba Jabłoński: Pierwsze dwa koncerty otwierające nowy rozdział zespołu odbyły się w nieistniejącym już warszawskim klubie na Okęciu, ale przed nimi zagraliśmy jeszcze dwa inne, trochę tajne, w bardzo małych miejscowościach. Nie pamiętam, czy to były remizy czy stodoły, ale one nawet były nazywane "koncertami próbnymi", podczas których odbył się sprawdzian nowego składu. Trochę "pomacaliśmy się" na scenie i później, w Warszawie, ruszyliśmy już do boju, który trwa do dziś.

Krzysztof Kieliszkiewicz: Te koncerty na pewno cały czas mocno siedzą mi w sercu i w duszy. Mnie kojarzy się z nimi ogromny hangar i autokary z ludźmi, którzy pod niego podjeżdżali. Te dwa kolejne w klubie Beethoven były od razu również telewizyjne… Można mi nie wierzyć, ale prawda jest taka, że ja do dziś przeżywam każdy koncert. Pojawia się rodzaj jakiejś tremy, która sprawia, że podchodzę do grania z pełnym zaangażowaniem i jestem pewien, że każdy z nas tak ma.

LP6
Krzysztof Kieliszkiewicz: to były bardzo burzliwe i intensywne lata
Źródło: TVN24

Grając przez tyle lat i tak intensywnie jak Lady Pank, bo przed pandemią była to około setka koncertów rocznie, jak odnaleźliście się w pandemicznym zamknięciu?

Janusz Panasewicz: Ostatni koncert przed pandemią zagraliśmy chyba 8 marca w Gnieźnie i zaraz w następny weekend mieliśmy grać w warszawskiej Stodole, a dalej plan koncertowy był bardzo napięty, w zasadzie do końca roku. Pamiętam, że akurat w lutym wróciłem z ferii z dzieciakami i pierwszy tydzień pandemii, może dwa, traktowałem jako odpoczynek, który potrwa z miesiąc. Później, po drugim miesiącu, zaczęło się robić smutno. Zacząłem oglądać i czytać wiadomości, i doszedłem do wniosku, że bardzo za czymś tęsknię. Przez czterdzieści lat w każdą sobotę nie było nas w domu. Moi synowie pytali mnie, co tu robię.

Jan Borysewicz: Ja na początku pandemii miałem najwięcej wolnego czasu od nie pamiętam kiedy i z tego powodu bardzo się cieszyłem. Do czasu zamknięcia moje życie wyglądało w ten sposób, że piątki, soboty i niedziele graliśmy koncerty, w poniedziałek wracaliśmy do domów, a ja we wtorek, środę i czwartek pracowałem w studiu i tego czasu ciągle było dla mnie za mało. I nagle w marcu zeszłego roku wszystko się zmieniło, a ja cały tydzień mogłem nie wychodzić ze studia. Dlatego z mojej perspektywy to był bardzo dobry czas, w którym poświęciłem się pracy nad samym sobą, a także nad płytą "LP40" i innymi rzeczami, które w niedalekiej przyszłości ujrzą światło dzienne.

Kuba Jabłoński: Przez rok można sprawdzić wiele rzeczy, bo przechodzą wszystkie pory roku, a każdy temat ma inne zabarwienie zimą, a inne latem, dlatego wiele było różnych stanów emocjonalnych. Ja początkowo przeżyłem lekkie załamanie spowodowane niezrozumieniem tego, co się dzieje – całe życie, w którym funkcjonowałem od wielu lat, nagle przestało istnieć. Natomiast później przyszła nadzieja, a także i praca - bo przecież nagrywaliśmy płytę i w związku z tym sporo ćwiczyliśmy, nagrywaliśmy - a od początku roku znów wróciliśmy na intensywne próby. Poza tym pojawił się też czas na uporządkowanie rzeczy, dla których wcześniej go nie starczało, na przykład na posegregowanie sprzętu, a nawet na takie błahe życiowe sprawy, jak zrobienie porządku w piwnicy. Co nie zmienia faktu, że wszyscy jesteśmy głodni grania, koncertów i kontaktu z publicznością, bo tego nic nie zastąpi.

Janusz Panasewicz: Ja teraz zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, jak ważne jest dla mnie granie. Po takim czasie ono stało się naszą codziennością, od której oczywiście można odpocząć, ale gdy perspektywa jest taka, że nie wiadomo, kiedy wrócimy na scenę, to faktycznie robi się smutno. Dzwoniliśmy do siebie, rozmawialiśmy, pocieszaliśmy. Później te obostrzenia się poluzowały i zagraliśmy latem kilkanaście koncertów, oczywiście już w reżimie sanitarnym. Byliśmy szczęśliwi, nawet jeśli publiczności była tylko połowa, a kiedy znowu wszystko zamknięto, to pozostało nam tylko nagrać płytę. Teraz, wiadomo, bardzo chcielibyśmy się tym nowym materiałem podzielić z ludźmi na koncertach, ale zobaczymy, co będzie – nadzieję trzeba mieć. Przed tym ostatnim zamknięciem w tym roku, zdążyliśmy zagrać trzy koncerty premierowe nowej płyty i to było niewiarygodne: fani przyjechali z transparentami, było szaleństwo i pełen spontan. Oczywiście wszyscy byli w maseczkach, a wcześniej przyjechała nawet policja, żeby sprawdzić, czy wszystkie restrykcje są przestrzegane. Było na granicy, ale na szczęście publiczność była spokojna i chciała po prostu wysłuchać koncertu.

Krzysztof Kieliszkiewicz: To były też ważne koncerty, bo nigdy wcześniej nie zdarzyło się, abyśmy zagrali na koncercie nową płytę w całości, więc te próby były intensywne. Natomiast, poza zespołem, ja jestem również szczęśliwym posiadaczem ponad dwuletniej córeczki, więc dla mnie był to również czas, który mogłem poświęcić jej i mojej rodzinie, co na pewno wyjdzie nam na dobre. Ale od strony zawodowej, naprawdę miałem – i chyba mam cały czas, bo ciągle nie wiemy, co się wydarzy – takie poczucie, że nie bardzo wiedziałem, co robić. Przez około trzydzieści lat, odkąd gram, zawsze wydawało mi się, że robię coś niesamowitego, bez czego inni nie mogą żyć, a nagle zostajemy zamknięci w domach, chyba najdłużej ze wszystkich branż, więc chwilami nie czułem się najlepiej psychicznie. Miałem doła.

Jan Borysewicz: Pamiętam, jak moja partnerka mówiła, że już stęskniła się za koncertami, a ja odpowiadałem, że ja chyba nie tak bardzo, bo przyzwyczaiłem się do tego czasu i pracy na spokojnie. Chociaż wiadomo, mi również brakuje występów. Zwłaszcza że nie ma co ukrywać, my przecież również z nich żyjemy – dla wszystkich muzyków na całym świecie ten czas jest ogromną stratą. Wiele rzeczy się zmieni, a część już się zmieniła i myślę, że wszyscy już tęsknią za powrotem na scenę, ja także. Nie ma niczego piękniejszego niż żywy kontakt z publicznością – to jest największa radość. Praca nad płytą jest twórcza i wymaga skupienia, ale kiedy ten nowy materiał już powstanie, to chce się go pokazać. No, ale cóż – nie tylko my stoimy, stoi cały świat i prawie wszystkie zawody. Dlatego absolutnie wszystkim życzę powrotu do normalności, a przede wszystkim tego, abyśmy po tej pandemii byli dla siebie lepsi.

Jan Borysewicz: nie chcę powiedzieć, że spokornieliśmy, ale na pewno zaszły w nas pewne zmiany
Jan Borysewicz: nie chcę powiedzieć, że spokornieliśmy, ale na pewno zaszły w nas pewne zmiany
Źródło: Jacek Poremba

To znaczy?

Jan Borysewicz: Wydaje mi się, że coś – jako ludzie – zatraciliśmy. Nawet nie chodzi tutaj o samego koronawirusa, ale zauważyłem to już wcześniej. Był taki moment, kiedy ludzkość się rozwijała. Sporo jeździłem po świecie i widziałem coraz więcej otwartości i radości, ale w pewnej chwili znowu zaczęliśmy się cofać. Teraz, podczas pandemii, również widać, że nie radzimy sobie z wieloma sprawami i popełniliśmy względem siebie wiele błędów. Dlatego życzyłbym sobie, abyśmy – kiedy to się skończy – wszyscy byli dla siebie lepsi, bo niestety, ale na razie jesteśmy coraz gorsi. Ten temat został też poruszony w kilku tekstach na naszej nowej płycie, których warto posłuchać.

Czterdziestolecie działalności artystyczne bardziej kojarzy się ze składanką "The Best Of…" niż z zupełnie nowym materiałem. Skąd decyzja o tym, aby uczcić tę rocznicę nowymi piosenkami?

Janusz Panasewicz: Tworzenie nowego materiału jest dla nas ważne, bo dzięki temu możemy poszerzać i zmieniać repertuar, na przykład w zależności od miejsca, w którym gramy. Poza tym samo wejście do studia i nagrywanie daje poczucie, że coś tworzymy, a to jest podstawą wszystkiego. Wiele kapel tego nie robi, bo uważają, że zrobili już wszystko, a my zawsze, co parę lat, nagrywamy kolejny album. I nagralibyśmy go, nawet gdybyśmy nie obchodzili tej rocznicy.

Jan Borysewicz: Przez pięć lat nie nagrywaliśmy nic nowego, ponieważ graliśmy bardzo dużo koncertów, a ja też – szczerze mówiąc – początkowo nie miałem pomysłu na to, jak ta płyta miałaby wyglądać. Zamysł pojawił się dwa lata temu i przez ten czas pracowałem na tym, aby go ułożyć tak, żeby ukazał się w tej formie, w jakiej się ukazał. Niczego na tym albumie nie żałuję – to jest to, na co się odważyłem, doprowadziłem do końca i jestem z tego zadowolony.

Wydaje mi się, że ta płyta odpowiada aktualnym czasom. Nie chciałem nagrać takiej samej płyty jak czterdzieści lat temu, bo to nie miałoby sensu – taka płyta już powstała. Cały czas chodziło mi po głowie, aby pokazać siebie jako kompozytora, który przez te wszystkie lata się rozwijał i jako gitarzystę, który cały czas nad sobą pracuje. Te utwory są zupełnie inne, a z drugiej strony – nie straciły tego, co definiuje Lady Pank. Jest tam moja gitara, wokal Janusza i brzmienie zespołu, które jest rozpoznawalne. Natomiast nie można cały czas grać tak samo, choć to oczywiście zależy również od weny, jaką się w danym momencie ma. Łącznie skomponowałem na ten album dwadzieścia sześć utworów, z których finalnie wybrałem dwanaście i są to piosenki pokazujące miejsce, w którym znajdujemy się teraz, jako zespół.

Krzysztof Kieliszkiewicz: I ja uważam, że to wspaniałe, że udało się nagrać dwanaście znakomitych – moim zdaniem – numerów. Może to nieładnie się chwalić, ale naprawdę tak sądzę i jest to godne uświęcenie tej rocznicy. To naprawdę pokazuje, że nie stoimy w miejscu, cały czas się rozwijamy i to się nam udaje. Świadczy o tym fakt, że ciągle pozyskujemy nowych, młodych fanów.

Do tworzenia "LP 40" zaprosiliście także zupełnie nowe osoby, na przykład wokalistę zespołu Muchy i autora tekstów Michała Wiraszkę.

Jan Borysewicz: Kontakt do Michała dostałem chyba od Krzyśka Zalewskiego i to był strzał w dziesiątkę, bo świetnie mi się z nim pracuje. Ma zupełnie inne spojrzenie niż autorzy tekstów, z którymi do tej pory współpracowałem. Napisał na "LP 40" dwa znakomite teksty, do dwóch utworów, które uwielbiam, czyli "Tego nie mogą zabrać nam" i "Najcieplejsza zima od tysiąca lat". Myślę też, że na tym nie poprzestaniemy, bo bardzo chciałbym, abyśmy mogli w przyszłości dalej wspólnie pracować. Zwłaszcza że Muchy również nagrywały niedawno nowy album, na który Michał zaprosił mnie jako gitarzystę. Tak że wspieramy się i mam już plany, żeby zaprosić go również do współtworzenia mojej solowej płyty.

A co z tymi, którzy - parafrazując słynny komentarz skierowany do zespołu Metallica - twierdzą, że Lady Pank skończyło się na "Mniej niż zero"?

Jan Borysewicz: Tak, a ta Metallica, która miała się skończyć na "Kill 'Em All", ciągle wyprzedaje stadiony. Chciałbym się tak skończyć jak oni.

Krzysztof Kieliszkiewicz: Ja na szczęście jestem osobą, która jest na uboczu, jeśli chodzi o media społecznościowe, chociaż oczywiście wiem, że takie komentarze się pojawiają i mogę na nie odpowiedzieć nie tylko jako muzyk, ale również człowiek, który interesuje się muzyką: uwielbiam, kiedy zespół, który lubię – a jest ich kilka – wydaje płytę, na którą czekam i słyszę na niej rozwój lub elementy, których się nie spodziewałem. To mnie cieszy, bo to oznacza, że artyści potrafią mnie jeszcze zaskoczyć. I to bym polecił innym, żeby podeszli do muzyki z otwartymi głowami, bo to nieprawda, że wykonawcy kończą się na swoich pierwszych, największych dokonaniach.

Janusz Panasewicz: To jest nawet zabawne. Dostaję takie wiadomości nawet na swoje prywatne konta i ktoś pisze: "po co wam klawisze, powinny być solówki na gitarze". Jest chyba tak, że niektóre osoby zatrzymały się w pewnym miejscu i to nie my stoimy, tylko oni i pasuje im wyłącznie to, co już znają. Zespół nie mógłby funkcjonować, grając jedynie tak jak oczekują tego fani, bo to by nas hamowało. Nagraliśmy mnóstwo płyt – jedne są bardziej udane, a inne mniej. Jedne są mocniejsze, inne – łagodniejsze. Różnią się w zależności od tego, w jakim my jesteśmy stanie duchowym i jak wygląda otaczająca nas rzeczywistość. Zapisujemy to, co się dzieje tu i teraz. Czasami pojawiają się pieśni z przesłaniem, którym udaje się zostać ponadczasowymi, ale generalnie zespół rockowy powinien opowiadać o tym, co widzi za oknem. My staramy się to robić i dlatego nie nagramy już takiej płyty, na której byłoby drugie "Mniej niż zero", choć wielu osobom wydaje się, że na tym się zatrzymaliśmy. To jest kwestia wyboru i gustu i nie mam o to do nikogo pretensji, ale pozwolę sobie w tym miejscu powiedzieć, że ja i tak będę robić to, co sam uważam za stosowne.

LP3
Jan Borysewicz: znam swoją wartość

Kuba Jabłoński: Jeśli komuś coś się nie podoba, to niech nie słucha – najlepsza rada. Ja również słucham bardzo dużo muzyki, co tydzień przesłuchuję sporo nowych wykonawców i piosenek i naprawdę nie wszystko mi się podoba, ale jeśli tak się dzieje, to nie siadam do komputera, żeby wypisywać obraźliwe komentarze na profilu tego artysty. Po prostu nie dodaję go do swojej playlisty. Natomiast jeśli ktoś ma potrzebę w ten sposób pisać, to proszę bardzo, nie ma zakazu, ale to niczego nie zmienia – prawdziwi fani muzyki nie będą na to patrzeć, tylko skupią się na piosenkach i na tym, co sprawia im radość.

Jan Borysewicz: Nie zwracam uwagi na takie komentarze. Co innego, gdybym pojechał na koncert i zobaczył, że przed halą, do której może wejść dwa tysiące osób, stoi piętnaście osób – może wtedy powiedziałbym, że autorzy tych komentarzy mają rację. Ale ja znam swoją wartość i wiem, że rzeczy, które tworzę, są ponadczasowe, bo nie ma wielu zespołów, których słuchają trzy pokolenia odbiorców. Wydaje mi się, że większość takich tekstów nie wychodzi od fanów, ale od osób, które w jakiś sposób są zazdrosne i przez to ubogie mentalnie. Pewnie bardzo chcieliby, aby taki zespół jak nasz już się skończył, ale cóż ja mam im odpowiedzieć? Do zobaczenia na koncertach!

Czytaj także: