W Łodzi odbyła się rozprawa apelacyjna Piotra M. - motorniczego, który po alkoholu jechał tramwajem i spowodował wypadek, zginęły w nim trzy osoby. Dzisiaj przesłuchany został biegły, którego opinia wywróciła sprawę do góry nogami. Twierdzi on, że do wypadku doszło nie przez alkohol, tylko padaczkę Piotra M. Na podstawie jego opinii motorniczy został wypuszczony z aresztu.
To pełen zwrotów akcji proces. Piotr M. został w sierpniu minionego roku skazany na 13,5 roku więzienia. Sąd nie miał żadnych wątpliwości - mężczyzna pił alkohol w czasie dyżuru. Kierowany przez niego tramwaj wjechał na skrzyżowanie przy czerwonym świetle, uderzył w samochód osobowy i zabił trzy kobiety przechodzące na przejściu dla pieszych. Motorniczy twierdzi, że nie pamięta wypadku. Obudzili go pasażerowie pojazdu - jeden z nich zaciągnął hamulec awaryjny.
W momencie, kiedy zapadał wyrok, był już za kratkami od 20 miesięcy. Dzisiaj motorniczy jest już na wolności i nikt nie jest pewny, czy kiedykolwiek wróci za kratki. Jak to możliwe? Sędziowie sądu apelacyjnego zgodzili się na wypuszczenie 36-latka po tym, jak zapoznali się z opinią biegłego lekarza w zakresie toksykologii i neurologii. Wynika z niej, że Piotr M. w momencie wypadku był nieprzytomny. Ale nie przez alkohol, tylko ukrytą chorobę - padaczkę typu absence.
We wtorek w łódzkim sądzie odbyło się przesłuchanie lekarza. A ponieważ od jego opinii zależy ewentualny wyrok, sala rozpraw pękała w szwach. Dlatego też sędziowie przenieśli rozprawę do większej niż pierwotnie planowano sali.
"To nie mógł być alkohol"
Lekarz (zaznaczył na sali rozpraw, żeby nie podawać jego danych) miał początkowo ocenić wpływ wypitego alkoholu przez Piotra M. na tragedię, która wydarzyło się 6 stycznia 2014 roku na ul. Piotrkowskiej w Łodzi.
- Ja chodziłem spać z aktami tej sprawy. Chodziłem z nimi po parku. Ta sprawa nie dawała mi spokoju - mówił w sądzie biegły.
Wyjaśnił, że sprawa zaczęła być dla niego niezwykła, kiedy - jako toksykolog - stwierdził, że wypita przez Piotra M. ilość alkoholu nie mogła pozbawić go przytomności.
- Okazało się, że w chwili wypadku ten człowiek już trzeźwiał. Wcześniej, mimo większego stężenia alkoholu w organizmie bez problemu kierował tramwajem. Jego stan nie wskazywał na to, że może dojść do utraty przytomności. Nie miał bełkotliwej mowy, nie zataczał się. A bez tych czynników nie może dojść do takich skutków dla świadomości - opowiadał biegły.
Dlatego też lekarz skontaktował się z sądem i zapytał, czy może przeanalizować sprawę jako neurolog (tę specjalizację ukończył trzy lata temu). Przedstawiciele sądu się zgodzili.
Alkohol to jedno, ale zabrakło... snu?
Biegły stwierdził, że Piotr M. cierpi na padaczkę częściowo złożoną. Może ona - jak mówił lekarz - doprowadzić do całkowitej utraty przytomności przez chorego.
- Do ataku może dojść na podstawie czynników, które powodują napad padaczkowy - mówił biegły.
Wyjaśniał, że jednym z głównych czynników, który miał doprowadzić do ataku, był alkohol. Ale na drugim miejscu był... brak snu.
- Motorniczy zeznał, że w dniu wypadku wstał około 4:30. Spał ledwie kilka godzin. A brak snu jest jednym z czynników, który mógł doprowadzić do zdarzenia - dodawał.
Lekarz argumentował, że Piotr M. stracił przytomność, ale nie usnął.
- Świadkowie zeznali, że po wypadku ten człowiek był nieobecny. Przez 30 sekund nie było z nim kontaktu. Dlatego już po wypadku pasażerowie pytali go, czy choruje na serce. Nikt nie przypuszczał, że do dramatu doszło przez alkohol.
Tak relacjonowaliśmy wyrok pierwszej instancji dla Piotra M.:
Poważne wątpliwości
Stanowisko lekarza - co nie powinno dziwić - podważali oskarżyciele posiłkowi i prokurator.
- Czy czynniki, o których pan mówi: alkohol, brak snu i mały ruch na ulicy mógł po prostu doprowadzić do uśnięcia? - pytała prokurator.
Po kilku sekundach ciszy biegły przyznał, że "nie brał tego pod uwagę". Ale - jak dodał - zeznania świadków nie wskazują na to, żeby Piotr M. mógł spać w czasie wypadku.
- Człowiek, który budzi się ze snu reaguje inaczej. Budzi się, kiedy słyszy hałas. Reaguje, kiedy czuje uderzenia. A w tym przypadku było inaczej. Motorniczy w tramwaju był tylko fizycznie. Ale mentalnie go nie było - bronił się lekarz.
Wątpliwości miał też jeden z sędziów.
- W swojej opinii podkreślał pan, że skazany był zdezorientowany. Mówił, że "nie będzie uciekał". Jeżeli był pozbawiony przytomności i świadomości tego co się dzieje, to dlaczego mówił o tym, że nie będzie uciekał? Przed czym? - pytał sędzia.
- Nie wiem - odparł lekarz. W odpowiedzi, sędzia ze zrezygnowaniem uderzył dłonią w blat stołu sędziowskiego.
Już nie wróci za kratki?
Obrońca Piotra M., mecenas Paweł Kozanecki liczy, że jego klient już nie będzie musiał wracać za kratki. Bo motorniczy został skazany za dwa przestępstwa. Pierwsze dotyczy spowodowania wypadku, w którym zginęły trzy osoby.
Co do drugiego przestępstwa, czyli jazdy tramwajem w stanie nietrzeźwości, sprawa jest prosta. Tutaj winy motorniczego nikt nie kwestionuje. Problem jest jeden – Kodeks karny przewiduje za to przestępstwo do dwóch lat więzienia. A Piotr M. przebywał za kratkami prawie trzy miesiące dłużej.
– Jeżeli sąd podzieli mój tok patrzenia na tę sprawę, to trzeba będzie zastanowić się nad kwestią zadośćuczynienia dla mojego klienta. To jednak kwestia przyszłości – mówi śmiało adwokat motorniczego.
Autor: bż//ec / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź