Mati wygląda jak Pompeje, wszędzie popioły i dymiące zgliszcza. Obraz nędzy i rozpaczy - relacjonował Paweł Gmoch, Polak od wielu lat mieszkający w Grecji. Ludzie będący w miasteczku, kiedy przeszedł przez nie żywioł, opisują swoje dramatyczne przeżycia. - Wziąłem moje dziecko i zacząłem biec w stronę morza. Moja żona... Nie wiem, co się z nią stało. Nie odwracałem się, gdy biegłem - opowiadał jeden z nich.
Ogień przetoczył się przez Mati niedaleko Aten w poniedziałek i wtorek. Pożar był nagły, niespodziewany i gwałtowny, podsycany silnym wiatrem. Dodatkowo drogą przez miasteczko uciekały przed innym dużym pożarem setki osób. Razem doprowadziło to do największej tragedii tego rodzaju w Grecji od lat.
Według wstępnych informacji w miasteczku mogło zginąć kilkadziesiąt osób. W całym kraju w najnowszej fali pożarów życie straciło już co najmniej 79 osób, a 187 zostało rannych.
Miasteczko strawione przez ogień
Mati było popularnym kurortem dla mieszkańców pobliskich Aten, uciekających od spiekoty w mieście. - Z tysiąca domów w Mati wszystkie zostały dotknięte. Oceniam, że jakieś 90 procent jest całkowicie zniszczone. Piękny sosnowy las przestał istnieć - opowiadał w TVN24 Paweł Gmoch, syn znanego trenera Jacka Gmocha, od wielu lat mieszkający w Grecji.
- Drewniane słupy elektryczne, które teraz wiszą tylko na kablach, stopiona sygnalizacja świetlna. Mati wygląda jak Pompeje. Wszędzie popioły i dymiące zgliszcza. Obraz nędzy i rozpaczy - podkreślił.
Uciekł z dzieckiem, stracił żonę
Swoje tragiczne przeżycia opisał dziennikarzom Panagiotis Dagalos, Grek mieszkający w Mati. - To wszystko działo się bardzo szybko. Byliśmy tutaj, pakowaliśmy rzeczy. Te wszystkie samochody tutaj stały - opisywał. Cała uliczka była pełna pojazdów, do których próbowały się załadować rodziny, aby uciec przed ogniem. Pożar nadszedł jednak bardzo gwałtownie i zaskoczył wszystkich.
- Wziąłem moje dziecko i zacząłem biec w stronę morza. Moja żona... Nie wiem, co się stało. Mogła zginąć tutaj. Nie odwracałem się, gdy biegłem - mówił dziennikarzom mężczyzna, stojąc przy wypalonym wraku samochodu. - Choć było ciemno, to znałem kierunek. Dzień wcześniej pływaliśmy na plaży, więc wiedziałem, gdzie uciekać - wyjaśniał.
- To była naprawdę okropna sytuacja. Wszędzie było dużo dymu i mnóstwo popiołu w powietrzu. Musieliśmy uciekać z hotelu - wspominał fiński turysta Jaakob Makinen, który w Mati był z synem. - Pobiegliśmy na plażę i biegliśmy wzdłuż brzegu, aż dotarł do nas ogień. Byliśmy w pułapce. Musieliśmy wejść do wody i zacząć nurkować, by nie spaliło nam głów i włosów - relacjonował.
Finowie stali w wodzie przez kilka godzin. W tym czasie ogień osłabł i ratownicy kazali im przejść do pobliskiego hotelu.
400 ewakuowanych Polaków
Według greckich władz sytuacja już się ustabilizowała. Wszystkie pożary miały zostać opanowane. W miejscowości Mati zginęło dwoje polskich turystów, matka z synem. Artur Lompard, dyrektor biura rzecznika prasowego MSZ zapewniał w TVN24, że pozostali Polacy wypoczywający w tym regionie są bezpieczni.
- W tej chwili mowa o ponad 400 osobach, głównie z jednego biura podróży - wyjaśniał.
- Greckie służby informują nas, że pożary już wygasają. Część z tych 400 osób zdecydowała się na powrót do kraju. Organizowane są już transporty - mówił Lompart. Dodał, że w całej Grecji przebywa obecnie kilkadziesiąt tysięcy Polaków, jednak zdecydowana większość w innych regionach niż tych, w których doszło do ostatnich tragicznych pożarów.
"Wielu Polaków dzwoni do ambasady"
Przedstawiciel MSZ dodał, że na stronie ambasady w Atenach znajduje się informacja na temat pożarów i numer na infolinię, za pośrednictwem której można uzyskać wiadomości w sprawie sytuacji w Grecji. - Wielu Polaków dzwoni do ambasady, głównie dowiadując się o najbliższych - mówił. Zaapelował też o sprawdzanie na stronie MSZ informacji o sytuacji w kraju, do którego planujemy jechać na wakacje.
Autor: mk//now / Źródło: tvn24.pl