Członkowie załogi zatopionego polskiego jachtu przez kilka godzin dryfowali po zimnym duńskim Bałtyku, bo nie otworzyła się im tratwa ratunkowa - dowiedział się portal tvn24.pl. Na szczęście mieli ze sobą koła ratunkowe i to one ocaliły im życie. Pomoc nadeszła i z morza, i z powietrza.
Polski jacht "Nemea" zaczął tonąć około 3 rano u wybrzeży Danii (w okolicach wschodniego cypla wyspy Mon na Bałtyku). Na pokładzie było sześć osób.
Członkowie załogi - widząc co się dzieje - postanowili ewakuować się z łajby. Mieli ze sobą tratwę ratunkową, która po wrzuceniu do wody powinna napompować się i stworzyć przypominający namiot "domek". Jak dowiedział się portal tvn24.pl, tratwa jednak nie otworzyła się, a rozbitkowie zmuszeni byli skorzystać z kół ratunkowych. - To tak, jakby nie otworzył się spadochron - mówią eksperci, komentując awarię tratwy ratunkowej.
Dryfowali w zimnej wodzie
Rozbitkowie do rana dryfowali więc w zimnej wodzie i czekali na pomoc. Pomoc duńskich służb nadciągnęła dopiero po godzinie 7.30. Jak poinformowało "Polskie Radio", na miejsce Duńczycy skierowali helikopter oraz okręt patrolowy "Diana". Przybyły helikopter zdołał wyłowić z wody trzech żeglarzy. Pozostałą trójkę uratowała jednostka patrolowa.
Polscy rozbitkowie są cali i zdrowi - poinformowało TVN24 polskie MSZ.
Najbardziej prawdopodobną przyczyną zatonięcia jachtu była nieszczelność kadłuba.
Źródło: TVN24.pl, Polskie Radio
Źródło zdjęcia głównego: sxc.hu