- Strasznie to przeżywają do tej pory. Są w szoku. Mówią, że tego nie da się opisać - mówi Anna Kulecka-Rampotis. Jej przyjaciele lecieli Boeingiem 767, który musiał lądować awaryjnie na stołecznym lotnisku. - Wszyscy się popłakaliśmy z wrażenia, gdy dowiedzieliśmy się, że wreszcie wylądowali - mówi kobieta.
Anna Kulecka-Rampotis i jej przyjaciele (ok. dziesięć osób) lecieli z Newark w Stanach Zjednoczonych do Warszawy dwoma samolotami. Jedni wsiedli w maszynę, która miała międzylądowanie w Zurychu. Druga grupa leciała bezpośrednio do stolicy. To właśnie ich samolot miał problemy techniczne i musiał lądować awaryjnie.
"Słychać było głosy: jeju, czy to nie nasi?"
- U nas ludzie też panikowali, bo usłyszeliśmy wiadomość, że my nie możemy wylądować, bo jakiś inny samolot nie może wylądować. I słychać było głosy: jeju, czy to nie nasi? Za chwilę okazało się, że my musimy lecieć do Krakowa - relacjonuje pani Anna.
U nas ludzie też panikowali, bo usłyszeliśmy wiadomość, że my nie możemy wylądować, bo jakiś inny samolot nie może wylądować. I słychać było głosy: jeju, czy to nie nasi? Za chwilę okazało się, że my musimy lecieć do Krakowa Anna Kulecka-Rampotis
Udało się jej porozmawiać z jedną z tych osób. - Strasznie to przeżywają do tej pory. Są w szoku. Mówią, że tego nie da się opisać. Są szczęśliwi, że skończyło się to tak, jak skończyło - relacjonuje kobieta.
Zjednoczenie na lotnisku
Mówi, że pasażerowie, którzy nie mogli wylądować w Warszawie i zostali skierowani na krakowskie lotnisko jednoczyli się. - Zaraz zaczęli się pytać kto, gdzie jedzie i czy można się zabrać. Podstawiono autobusy, podano jakiś posiłek - opowiada pani Anna.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24