Wiecie, ile to jest miliard ton błota? A trzy miliardy? A miliard miliardów? No to właśnie miliard miliardów ton błota jest teraz z Beskidzie Niskim. I z częścią... dużą częścią błocka spotkaliśmy się - że tak powiem - oko w oko.
Jeszcze kilkadziesiąt metrów, kilka, centymetry i jest! Koniec podejścia, teraz lecimy. Na złamanie karku, ekspresowo, jak po śniegu, pędzimy po koszmarnym i pięknym jednocześnie błocie. Poślizgi? Normalka, trzeba tylko łapać równowagę. Głębokie kałuże? Nawet nie próbuję ich omijać, i tak w końcu będzie mokro, a strata czasu byłaby za duża. Hop, hop, hop – przeskakujemy z psem po wielkich, błotnistych koleinach drogi. Spod stóp i psich łap wydobywa się tylko „mlask, mlask, mlask”, a czasem „szszzzzluuuu”, jak noga poleci trochę dalej niż przewiduję.
Przygotowania i oczekiwania
O tym, że w Beskidzie Niskim jest błoto, wiem od lat. Pamiętam, jak kilka lat temu na kursie przewodnickim wiele razy brnęliśmy przez tutejsze lasy w poszukiwaniu właściwej drogi, którą zadali instruktorzy. Zabierane wtedy na wyjazd bojówki po powrocie ważyły ze cztery razy więcej – tyle błota nabierały po drodze. I miejscowego zapachu. Fuj.
Biec mamy z Chyrowej do Komańczy Głównym Szlakiem Beskidzkim - w sumie 70 km. Tym razem bez szukania punktów, to zwykły ultra bieg, a nie maraton na orientację. W ostatnie dni przed naszym Łemkowyna Ultra Trail trochę padało. Zwykłe błoto na tutejszych drogach na pewno jest jeszcze bardziej apetyczne. Na szczęście w biegach na orientację spotkania z błotem to normalka. Przygotowuję długie skarpetki, stuptuty, które zapobiegają dostawaniu się szlamu do butów, i resztę ciuchów, które zwykle noszę na zawodach. Garderobę poszerzam o rękawiczki (zrobiło się już całkiem chłodno) i zakupioną ostatnio spódniczkę do biegania i rowerowania – polarową, żeby nie odmarzły mi cztery litery.
Liczę tylko na to, że organizatorzy zawodów dobrze oznakują szlaki – te bowiem w Beskidzie Niskim są prawie zupełnie nieuczęszczane, a to oznacza, że w wielu miejscach ścieżki mogą być niewidoczne.
Jesień na pierwszym podejściu
Rano wszystko idzie błyskawicznie. Pobudka, śniadanie, ubieranie, przejście na start, odliczanie i już jesteśmy na trasie. Pierwsze podejście, pierwsze widoki, wschód słońca (zaraz potem zajdzie za chmurami). "Jak pięknie... tak miało być" - myślę i już na pierwszym podejściu wyprzedzamy z psem innych zawodników. Po chwili pierwsze krótkie zbiegi - w błocie, a jakże. Większość ludzi szuka obejść, jakichś suchych ścieżek. Ja już po kilkudziesięciu minutach od startu mam kompletnie mokre buty. Nie omijam błota, tylko pędzę przez nie szaleńczo i cieszę się jak dziecko. W stopy zimno nie będzie, dopóki nie przestanę biec, dlatego nie panikuję. Zasada ta sprawdzała się i latem i zimą na orientacji, dlaczego teraz miałoby być inaczej?
Na zbiegach osiągamy z Łyskiem nieziemskie prędkości. Podczas gdy inni ostrożnie stawiają stopy w błocie i boją się poślizgu, my lecimy z prędkością światła. Musimy trochę nadrabiać na zbiegach, bo ja na podejściach z kolei jestem dużo słabsza. Na pewno stracę tam sporo do innych, dlatego potrzebuję zapasu. Błoto tylko mi pomaga - amortyzuje krok, a poślizgi trochę jeszcze go wydłużają.
Trasa natomiast oznaczona jest perfekcyjnie! Na drzewach wiszą żółte taśmy, a tam, gdzie brak jest drzew, z ziemi wystają żółte chorągiewki. Nie ma szans, by się zgubić.
Zima na Cergowej
Po ok 10 km przychodzi czas na kolejne ostre podejście... OK, to nie "kolejne ostre podejście", tylko najostrzejsze podejście na naszej trasie. Wtedy po raz pierwszy (i na szczęście ostatni) myślę o przerwaniu biegu. Czuję, jak próbuje łamać mnie przeziębienie: ogarnia gorączka, gardło boli coraz bardziej, a z wysiłku zaczynają trząść się ręce.
Celowo przed startem nie wzięłam leków - przy takim wysiłku organizm może różnie reagować na popularne medykamenty przeciwzapalne. "Albo się tym wszystkim wyleczę, albo całkiem rozłożę" - myślę. W końcu, po morderczym podejściu, osiągamy z Łysiem Cergową, a tam... zima! Okazuje się, że na grani zmrożona mgła utworzyła na drzewach przepiękne, lodowe futerko. Po lewej stronie, tam gdzie jest ostry spadek terenu, jest całkiem biało, a po prawej - jesień z resztkami zieleni. Widoki są tak oszałamiające, że zapominam o chorobie.
Wiosna za Rymanowem i obietnica żurku
Potem już tylko zbieg, trochę asfaltów, lekko pod górkę, znów zbieg i Iwonicz, a tam pierwszy punkt kontrolny z jedzeniem i piciem. Ależ dobrze napić się herbaty! Łysek dostaje kanapkę z serem, ja też wciągam jedną. Pamiętam, żeby nie rozleniwiać się za bardzo i nie spędzać na punkcie więcej czasu niż to jest niezbędne.
Szybko lecimy dalej: przez las do Rymanowa, a potem dalej przez łąki, lasy, błotne ścieżki do następnego punktu w Puławach na 39. kilometrze naszej trasy. Kojarzę całkiem spory odcinek trasy - półtora roku temu byłam w tych okolicach na biegówkach. Pod śniegiem góry wyglądają zupełnie inaczej, ale przynajmniej podejścia i zejścia się zgadzają. W międzyczasie wychodzi piękne słońce, które towarzyszyć będzie nam już do końca. Bardziej wygląda to na wiosnę niż jesień.
- Masz wszystko? Picie? Izotonik? Chcesz ciepłych ziemniaków? Żurku? - padają pytania na punkcie w Puławach. Ludzie, którzy zajmują się nami, gdy tylko zjawiamy się przy stole, są niesamowici! Nie ma możliwości, żeby odejść niezaopiekowanym. Łysek dostaje kawałki kiełbasy z żurku i jabłko, bo strasznie lubi jabłka.
"Teraz to już z górki"
Czuję, że teraz będzie już dużo lżej. Do mety zostało w końcu mniej niż połowa - niecałe 30 km. "To tyle, co od startu do Rymanowa" - myślę. Zawsze tak odliczam, żeby jakoś zwizualizować sobie, co mnie jeszcze czeka. Zaczynają się naprawdę piękne widoki. W zasadzie prawie nie wybiegamy już na asfalt, a widoki roztaczają się coraz piękniejsze. Bukowy las rozczula totalnie, na szczycie Tokarni zachwycają panoramy, a na ostatniej polanie przed metą ogarnia mnie już wzruszenie absolutne. Jesteśmy tam z Łyskiem akurat w momencie, kiedy słońce zbiera się do zachodu. Właśnie wtedy czuję, że jestem we właściwym miejscu i czasie, robiąc to, co lubię robić najbardziej. Do tego wiem, że nie czeka nas już żaden podbieg, tylko droga w dół. Kilka kilometrów do mety.
Włączamy więc z Łyskiem piąty bieg i lecimy jak szybko się da. Gdy docieramy do asfaltu, nic nie jest w stanie nas już powstrzymać. Chociaż - jak się później okazuje - odcinek przez Komańczę jest całkiem długi, prawie nie przestajemy biec. Zagrzewam do boju jeszcze jednego kolegę, którego spotykam po drodze, ale ma jakieś problemy z kolanami i jednak po chwili zwalnia. - Do zobaczenia na mecie! - żegnamy się na kilka minut. Potem jest już prosto - lewo, prosto, prosto, lekko w prawo i wreszcie widać bramę mety.
10 godzin 44 minuty. Jestem 17. z 34 dziewczyn. Spokojnie mieszczę się w limicie, i kończę przed upływem 11 godzin. Spełniam tym samym wszystkie swoje plany. Tym razem na mecie nie pojawiają się wątpliwości, czy nadaję się do biegania po górach i czy powinnam dalej to robić. A zawody Łemkowyna Ultra Trail na stałe wpisuję do kalendarza.
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)