Wchodzimy do ciemnego pokoju pełnego pamiątek i prezentów z całego świata... Na ścianach portrety dwóch osób - Boba Marley'a i Haile Selassie (byłego cesarza Etiopii - przyp. adm. portalu). Mnóstwo zdjęć i portretów. W wielkim bujanym fotelu, tyłem do drzwi wejściowych ktoś siedzi. Czekamy aż nas przywita, ale jemu się nie śpieszy. Spokojnie, nie odzywając się słowem, kończy palić "święte zioło", gigantycznego skręta z marihuany.
Być w Etiopii i nie odwiedzić Shashemene? Świętego miasta rastafarian? Rastafariańskiego Betlejem, Jerozolimy i Nazaretu w jednym? To tak jakby pojechać do Egiptu i nie zobaczyć piramid (żeby uniknąć religijnych porównań). Tym bardziej, że mieliśmy po drodze :) Przedziwne miejsce. Państwo w państwie. Na ziemii podarowanej rastafarianom przed laty przez cesarza Selassie żyje dziś kilka, kilkanaście tysięcy osób. Łatwo odróżnić ich od zwykłych Etiopczyków - charakterystyczne zielono-żółto-czerwone czapki, dredy, nieodłączne skręty. Większość to Jamajczycy, ale nie brakuje imigrantów z obu Ameryk i Europy. Tłumaczą nam czym jest ruch rasta, dlaczego uważają, że Haile Selassie to biblijny Mesjasz, dlaczego palenie marihuany jest dla nich takie ważne, dlaczego to właśnie tu jest stolica Syjonu, dlaczego Bob Marley, dlaczego... Ilu rozmówców, tyle historii. To miejsce, w którym można utknąć na wiele, wiele lat... My mieliśmy 2-3 godziny na zrobienie zdjęć. Durni Europejczycy! Chcieliby wpaść na chwilkę, pokazać kilka ładnych obrazków i do widzenia. Nie tak łatwo. Po trzech godzinach, gdy odwiedziliśmy sklepik z pamiątkami (nie wypada czegoś nie kupić), wpisaliśmy się do księgi pamiątkowej (dotacja mile widziana), drugi sklepik z pamiątkami i kolejna księga, w końcu mogliśmy spotkać się z mistrzem, który miał zdecydować czy cokolwiek będziemy mogli nakręcić. Ale najpierw wykład. Nie wypada przerywać. Po czterech godzinach dostaliśmy zgodę na kilka ujęć podwórka i rozmowę z dwoma osobami. Jutro ciąg dalszy. Ale jutra nie było, bo przyjechaliśmy do Etiopii w zupełnie innym celu.