"Metro" twierdzi, że IPN nie tropi już agentów, tylko autorów oświadczeń lustracyjnych. Wszystko z powodu niewiedzy w kwestii sposobu wyselekcjonowania tych, którym ma zwrócić oświadczenia.
IPN trafiło ponad 85 tys. oświadczeń lustracyjnych. Wiele z nich Instytut powinien odesłać. Według wyroku Trybunału Konstytucyjnego, spod lustracji wyłączeni są m.in. dziennikarze, pracownicy naukowi wyższych uczelni czy kierownicy prywatnych banków i spółek giełdowych. - Oświadczenia tych osób należy niezwłocznie oddać zainteresowanym. Nie można ich przechowywać ani kopiować, mówił prezes Trybunału Jerzy Stępień, uzasadniając werdykt. Władze Instytutu rozkładają jednak bezradnie ręce, bo nie wiedzą, jak to zrobić. Problemem są same oświadczenia lustracyjne, na których nie ma ani słowa, jaką funkcję publiczną pełni jego autor. IPN ma więc problem z identyfikacją, czy dana osoba została wyłączona przez Trybunał spod lustracji, czy też nie informuje "Metro". Pracodawcy osób, które podlegały lustracji przed zakwestionowaniem jej przez Trybunał, wysyłali ich oświadczenia hurtem. IPN rozpakował paczki, by każde nazwisko wpisać do rejestru. Powstał taki bałagan, że pracownicy IPN często nie potrafią teraz określić, z jakiej instytucji przyszło dane oświadczenie. A to właśnie tym podmiotom powinni je odesłać. Że problem jest poważny, potwierdza gazecie Andrzej Arseniuk, rzecznik prasowy Instytutu. - Nie mamy jeszcze pomysłu, jak go rozwiązać. Czekamy na pisemne uzasadnienie wyroku. Może Trybunał coś podpowie.
Źródło: "Metro"