Wracam jako mąż. Z obolałą od tańca stopą, obrączką na ręku, no i żoną w nową drogę życia wyruszyłem dużym fiatem. Udało się dojechać. Właściwie to wszystko się udało i tak z czterdziestogodzinnej perspektywy mogę przyznać, że ślub to fantastyczna sprawa. Polecam wszystkim. No i oczywiście mam nadzieję, że z perspektywy czterdziestoletniej zdania nie zmienię.
Największego psikusa sprawiła mi limuzyna. Przez kilka dni odpalała za pierwszym razem, ale gdy do środka wsiadła Panna Młoda i świadkowie, Fiat postanowił zrobić dowcip. Rzęził, wył, krztusił się i za nic nie chciał zapalić. Po czterech czy pięciu próbach byłem już cały zlany potem, a moja przyszła (teraz już obecna) żona bliska łez. I wtedy z pomocą pośpieszył przyglądający się całej scence ochroniarz. – Światła pan wyłącz – poradził. Oślepiona limuzyna straciła rezon i Fiat potulnie odpalił.
A potem poszło jak z płatka. Podjazd pod kościół, gości tłum i my. Wchodzimy. W środku pusto. Pusto? Pusto. Wszyscy wyszli podziwiać podjazd Kredensem. Ksiądz też był nieco zdziwiony – ale jakoś tak zresztą cały ślub leciutko balansował między powagą sakramentu i nieskrępowaną radością jak w amerykańskim filmie. Może nie było „You may kiss your bride”, ale za to były brawa po przysiędze, chóralne odpowiadanie na pytania i triumfalne pokazywanie obrączek.
Życzenia. Tylu całusów to w życiu nie rozdałem i już pewnie nie rozdam. Kiedy ruszaliśmy w drogę z kościoła było już mocno ciemno. Przejazd na wesele, po drodze oczywiście ludność podwarszawska postanowiła odwołać się do starego zwyczaju i zablokowała rondo, obwieszczając, że jest spragniona.
No i wesele, po którym do dziś boli mnie lewa stopa, niebezpiecznie spuchła i wieczorem idę na dyżur ortopedyczny. Najwyraźniej my nie dansiory. Ale warto było. Naprawdę polecam wszystkim. Małżeństwo to fantastyczna sprawa!
Autorem zdjęć jest Wojciech Malina.