Mam, kupiłem i się cieszę. Co prawda niektórzy mówią, że to wyrzucone pieniądze, że będzie stał nieużywany i się kurzył, albo – co gorsza – jak rasowa skarbonka pochłaniał kolejne pieniądze, ale co tam. Mam i się cieszę. I na razie nie żałuję.
To była długa podróż, 750 kilometrów jednego dnia po zimowych polskich drogach i to z lekkim przeziębieniem, które dziś – dzień przed Sylwestrem – wcale już takie lekkie nie jest. To oczywiście zawdzięczam dmuchawie gorącego powietrza w aucie i kilkoma mroźnymi przerwami w podróży. Ale przeziębienie za parę dni minie i nie zostanie po nim nawet wspomnienie (przepraszam – zostanie – właśnie tutaj) a zrealizowany cel podróży na długie lata będzie cieszył oko i duszę każdego dziecka peerelu.
Jechaliśmy drogą krajową numer osiem, miejscem wyjątkowo – moim zdaniem – udanego eksperymentu. Otóż droga numer osiem w części przebiega wzdłuż tak zwanej „gierkówki” lub „szosy katowickiej” czyli dwupasmówki pełnej kolizyjnych skrzyżowań łączącej Warszawę przez Piotrków z Katowicami. Właśnie odcinek Warszawa-Piotrków to miejsce eksperymentu strasznie pretensjonalnie nazwanego „drogą zaufania”. Pomysł był bardzo prosty – przy każdym niebezpiecznym skrzyżowaniu z przejściem dla pieszych ustawiono fotoradar i tablice ostrzegające przed kontrolą. Idę o zakład, że dziewięć na dziesięć maszyn to atrapy, ale efekt jest, bo każdy zwalnia. I o to przecież chodzi. Szkoda, że tak późno ktoś wpadł na pomysł, aby czające się w krzakach patrole drogówki, gdzie między Panem Kierowcą a Panem Władzą na ogół zawiązuje się nić porozumienia godnego CBA, no więc aby tych wąsatych funkcjonariuszy policji drogowej zastąpić maszynami. Banalne, skuteczne i tanie. Nazwa tylko zupełnie nietrafiona. Bo jeżeli do pilnowania ograniczenia prędkości trzeba postawić fotoradar, to o wzajemnym zaufaniu mowy raczej nie ma.
Wracajmy do naszych baranów, znaczy celu podróży. Cel był w Brzeziach, małej wsi koło Wieliczki. Stał w garażu właściciela komisu samochodowego. Był – jest! Jest brązowy, ma trzydzieści jeden lat i pięćdziesiąt tysięcy kilometrów przejechanych po okolicach Krakowa. Odpalił od razu, ale nie ruszył, bo mu się hamulce zapiekły. Dodałem gazu, słychać charakterystyczne lekkie pierdzenie sygnalizujące, że coś gdzieś nam z wydechu ucieka. Silnik czysty, tabliczka „1500” nowością kłuje w oczy. We wnętrzu unikalna fabryczna beżowo-pomarańczowa tapicerka bez plam i skaz. Długo się nie zastanawiałem. Biorę. Płacę dwa dwieście i umawiam się na odbiór wiosną, bo przecież zimą nikt takiego emeryta nie będzie gnał 350 kilometrów po mokrych i śliskich drogach. Właściciel obiecał zrobić badanie techniczne i oczyścić zapieczone hamulce. Trzymam za słowo.
A wiosną… Wiosną przegląd, czyszczenie, a potem czekamy na ciepły, suchy dzień i w drogę! No, nie dalej niż 50 kilometrów, żeby się dziadek nie zasapał. Zastanawiam się poważnie nad żółtymi tablicami zabytkowymi. Dodadzą uroku, powagi, no i uszanują ten pomnik polskiej motoryzacji, z dawna poszukiwanego pięknego, oryginalnego, Dużego Fiata. Czy to przypadek, że pierwsze auto którym podróżowałem już kilka dni po narodzeniu, też pochodziło z 1976 i też był to 125p? Mam, kupiłem i się cieszę.