Uciekała przed wojną w Syrii, trafiła do Jordanii. Za tydzień ma samolot do Polski. Jeśli będzie próbowała do niego wsiąść, nie zapłaciwszy kary za nielegalny pobyt w tym kraju, ona i jej starszy syn zostaną aresztowani. Brakuje około 3 tys. zł. Dolnośląska organizacja zbiera fundusze dla Polki, Miriam Masalmeh, by wraz z rodziną mogła ona wrócić do rodzinnej Trzebnicy. Tam czekają już na nich przyjaciele, dom i praca.
Z Syrii ogarniętej wojną domową uciekała z małym dzieckiem na rękach, będąc w drugiej ciąży. Z pomocą znajomych przedostała się przez granicę do Jordanii.
- Dzięki pomocy byłego konsula w Jordanii, pana Piotra Leszczyńskiego udało mi się zdobyć polskie paszporty dla mnie i starszego syna Reabala. Przywiózł mi je zaprzyjaźniony taksówkarz w ostatnich dniach, gdy granica była jeszcze otwarta - mówi portalowi tvn24.pl Miriam, z którą udało nam się skontaktować przez Skype'a.
Opowiada, że była przekonana, że dzięki polskim paszportom będzie im, jej i starszemu synowi, łatwiej - jako obywatelom Unii Europejskiej. - Niestety, okazało się, że nie mogę przez to z synem otrzymać statusu uchodźcy, a ja przecież uciekłam przed wojną - mówi Miriam. - Jordańczycy chcieli wiedzieć, skąd mam polski paszport, nie wierzyli, że jestem Polką. Kazałam im dzwonić do konsula. W końcu powiedzieli: masz tydzień czasu i masz wyjeżdżać, nas to nie obchodzi - opowiada.
Był 23 kwietnia 2014 roku
Kobieta została w Jordanii. Czekała na męża. Urodziła tam syna Luaya.
Dziś cała czwórka czeka na wylot do Polski. Polska organizacja pozarządowa Nomada kupiła im już bilety na 9 września. Na zapłacenie kary (1830 euro) za pozostanie w Jordanii dłużej niż 7 dni nie starczyło gotówki. Brakuje jeszcze w przeliczeniu około 3 tys. złotych. Muszą zostać wpłacone do 7 września.
- Ja nie mam tych pieniędzy, wszystko straciłam na wojnie. Mój mąż pracuje dorywczo w Jordanii od rana do nocy, ja sprzątam u ludzi i robię przetwory. Zarabiamy grosze, ledwo dajemy radę - mówi nam Miriam.
- Jeśli nie uzbieramy tych pieniędzy, Miriam ze starszym synem nie wyjedzie z Jordanii, a bilety lotnicze przepadną - przyznaje Agata Ferenc, przedstawicielka Nomady.
Miriam z Trzebnicy
Miriam Masalmeh urodziła się w Trzebnicy na Dolnym Śląsku. Jej matka była Polką, ojciec Syryjczykiem. Gdy kobieta zmarła na raka, ojciec zabrał Miriam do Syrii. Miała wtedy 13 lat. Tam, choć była wcześniej ochrzczona w Polsce, przeszła na islam. Ułożyła sobie życie, skończyła studia, założyła rodzinę. Gdy w 2011 r. wybuchła wojna domowa, syryjskie miasto Dara, w którym mieszkała Miriam, stało się jednym z pierwszych ognisk konfliktu pomiędzy reżimem Baszara al-Asada a rebeliantami.
- 7-letnie dzieci, które pisały na ścianach, że są przeciw władzy, były aresztowane. Wojna zaczęła się od proszenia o wypuszczenie dzieci. Władze syryjskie zaczęły strzelać do ludzi. Po miesiącu zaczęli bombardować miejsca, gdzie mieszkają przeciwnicy Asada - wspomina Miriam.
Bombardowanie domu
- Straciliśmy wszystko, co budowaliśmy przez lata. To już nie istnieje. Włóczyliśmy się od domu do domu, od sąsiadów do sąsiadów - dodaje.
Niedługo później pojawił się kolejny problem. Mąż Miriam, Leth został aresztowany przez siły reżimu. Miriam musiała sprzedać to, co udało jej się uratować spod gruzów zburzonego domu. Zapłaciła łapówkę i uwolniła męża, ale jej rodzina została z niczym.
W Syrii ludzie śpią na polach. Bombardowani są ludzie, którzy chowają się z dziećmi. Nie mają wody, leków, jedzenia, picia. Zdani są na siebie. Asad nie pozwala im nic dostarczać. Piją wodę ze strumieni. Miriam Masalmeh
- Z mojego domu nic nie zostało, rakieta wpadła do sypialni. Uratowali nas sąsiedzi, którzy wyciągnęli moje dziecko, męża i mnie. Straciliśmy niemal wszystko, co budowaliśmy przez lata. To już nie istnieje - opowiada Miriam. Mieli tylko siebie. Do czasu.
Pewnego dnia, jak opowiada Miriam, jej mąż Leth trafił do więzienia. Został złapany na ulicy, uznany za wroga reżimu. - Znalazł się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie - mówi Miriam, której udało się znaleźć strażnika, który za łapówkę obiecał pomóc w uwolnieniu mężczyzny.
Tysiąc dolarów to była góra pieniędzy. Kobieta zapożyczyła się u rodziny, sprzedała to, co zdołała ocalić z gruzów domu. Udało się. Leth był wolny.
Wkrótce małżeństwo znów miało zostać rozdzielone. Granica z Jordanią była jeszcze otwarta.
- Mąż powiedział: "Koniec. Uciekamy. Wyjedziesz do Jordanii, ja przyjadę do Ciebie". On nie mógł wyjechać, bo jest mężczyzną - mówi Miriam.
W transporcie kobiet i dzieci wyjechała z Syrii.
W Jordanii czekała na męża i na przyjście na świat jej drugiego syna. Granica była już zamknięta, mężczyzna do rodziny szedł na piechotę - przez pustynię, w kilkudziesięciostopniowym upale, bez picia, jedzenia, odpowiedniego ekwipunku, omijając wojskowe posterunki. Podróż zajęła mu miesiąc. Kilku jego towarzyszy zmarło po drodze. Leth po przybyciu do Jordanii otrzymał status uchodźcy. Ich drugi syn urodził się już w Jordanii i może przebywać w tym kraju.
Ewa, przyjaciółka matki
W akcję sprowadzenia Miriam do Polski zaangażowała się trzebniczanka, która przyjaźniła się z matką Miriam.
- Moja córka znalazła Miriam w serwisie społecznościowym. Przez 14 lat nie miałyśmy kontaktu - mówi portalowi tvn24.pl Ewa Tarnopolska.
Opowiada, że początkowo kobieta była skryta. Dopiero pytania o wojnę otworzyły 27-letnią dziś Miriam. - Zapytałam wprost: czy potrzebuje pomocy - i zaczęła się rozmowa. Zastanawiałyśmy się, jak kupić bilety, aby wróciła z rodziną do Trzebnicy - relacjonuje pani Ewa.
Trzebniczanka poprosiła o pomoc Nomadę, stowarzyszenie na rzecz integracji społeczeństwa wielokulturowego. Nomada użyczyła swojego konta do zbierania pieniędzy. - Pani Ewa zwróciła się do nas na początku sierpnia, uzbieraliśmy pieniądze na bilety lotnicze, ale wciąż brakuje około 3 tys. złotych na pokrycie kary za nielegalny pobyt - mówi przedstawicielka stowarzyszenia.
Dom dla rodziny
Na Miriam i jej rodzinę czekają dobrzy ludzie. Ewa Tarnopolska nie tylko walczy o sprowadzenie Miriam i jej rodziny do Polski. Zadbała o wszystko, a przede wszystkim dach nad głową dla rodziny.
- Mam mieszkanie dwupokojowe, którego mogę jej użyczyć - deklaruje pani Ewa. Jednocześnie dodaje, że Miriam jej mówi, że oni chcą się usamodzielnić, a to będzie możliwe, jeśli oboje z mężem będą mieć pracę. Na to Tarnopolska też ma odpowiedź. Jej córka ma firmę transportową i zadeklarowała - według słów pani Ewy - że przyjmie męża Miriam do pracy.
- Z kolei Miriam jest po studiach. Mogłaby uczyć angielskiego czy arabskiego, pomagać innym uchodźcom w asymilacji w Polsce - mówi trzebniczanka.
I podkreśla: - W tym momencie najważniejsze jest, aby jej dzieci czuły się bezpiecznie. Jej 3,5-letni syn Reabal, gdy widzi samolot, krzyczy, ucieka i chce się chować.
- Teraz jestem w Jordanii, 10 minut od Syrii. Tam wojna jeszcze się nie skończyła. Ludzie się pytają, czy to, albo inne miejsce istnieje. Ale tam są bombardowania, rakiety, czołgi. Tych miejsc nie ma - mówi Miriam.
Teraz jestem w Jordanii, 10 minut od Syrii. Tam wojna jeszcze się nie skończyła. Ludzie się pytają, czy to, albo inne miejsce istnieje. Ale tam są bombardowania, rakiety, czołgi. Tych miejsc nie ma. Miriam Masalmeh
Kobieta docenia to, że ma przyjaciół, którzy chcą odmienić los jej rodziny. Deklaruje jednak, że wciąż myśli o tysiącach osób z Syrii, którzy nie mają tyle szczęścia, co ona. - Chciałabym być głosem uchodźców z Syrii. Ja mam przyjaciół w Polsce, ale tysiące jest osób są pozostawione same sobie - zaznacza Miriam, w rozmowie z tvn24.pl.
Miriam ma też brata w Polsce, który mieszka w Ciechocinku. Jest ciekawa, jak mu się wiedzie i jak wygląda.
Został niecały tydzień
Przypomnijmy: Miriam z rodziną ma kupione bilety na 9 września. Karę za nielegalny pobyt w Jordanii musi uiścić do 7 września. Akcja zbierania pieniędzy wciąż trwa.
Stowarzyszenie Nomada uruchomiło konto, na które można wpłacać pieniądze dla rodziny Miriam: 88114011400000469018001010. W tytule przelewu prosimy pisać: Darowizna na cele statutowe/wsparcie dla Miriam.
Autor: Piotr Piotrowski/i / Źródło: TVN 24 Wrocław
Źródło zdjęcia głównego: archiwum prywatne | Miriam Masalmeh