Lekko nie było. Sprawdziły się przewidywania: cały dzień podbiegów i zbiegów, a do tego lekkie błoto i zarośla. Nie przewidziałam jednego: że ponad 30 km trzeba będzie biec z mocno nadwyrężoną kostką. Udało się!
Co to ten Harpagan? Cykl rajdów na orientację z niemal 20-letnią tradycją. Pierwsza edycja zorganizowana została w 1989 roku. W rajdzie wzięło udział wtedy... 5 osób! Teraz to już 47. zawody, a liczba uczestników przekroczyła 1300.
Do wyboru było dużo: od krótkich tras pieszych dla dzieci i początkujących, przez długie piesze (100 km) i rowerowe, których dystans dochodzi do 200 km. Uczestnicy, którzy ukończą najdłuższe trasy, otrzymują tytuł Harpagana. Tereny, na których rozgrywane są zawody, to północ Polski. Poprzednia, jesienna edycja odbywała się w Kwidzyniu, ta zaś zorganizowana została w Bożympolu Wielkim pod Wejherowem.
50 km - wariant optymalny
Ja wybrałam wariant optymalny: 50 km pieszo. Nieraz już na takim dystansie startowałam. Trasy spodziewałam się dość prostej nawigacyjnie, ale za to z podbiegami i zbiegami. Przed startem, gdy planowałam strategię, powtarzałam takie zdanie: razem z moim kolegą Marcinem i psem Łyskiem chcemy pokonać jak największą część tras biegiem.
Co z tego wyszło? Jak zwykle życie zweryfikowało plany. Dobry, mocny początek z dużą częścią biegową skończył się moją nagłą przewrotką jeszcze przed 20. kilometrem. Wszystko przez przebiegające niedaleko sarny. Łysek poczuł zapach dziczyzny, pociągnął za przywiązaną do mojego pasa smycz, ja zrobiłam gwałtowny krok, nie wcelowałam dobrze... i klops. Wywrotka i wykręcona stopa zaowocowała znacznym spowolnieniem i mocnym bólem kostki już do końca biegu.
Ale od początku. Organizatorzy zaplanowali start na 7:30. Na znalezienie wszystkich punktów i powrót do bazy rajdu mieliśmy 12 godzin. Jak się okazało, już przy pierwszym punkcie kontrolnym, czekały nas naprawdę spore przewyższenia. Tak naprawdę można było zapomnieć, że jest się nad morzem. Teren bardziej przypominał pogórze albo początek Beskidu Niskiego.
Kolejne punkty umiejscowione były tak, że trzeba było decydować o wariantach (punkty łączyło wiele dróg) i liczyć odległości. Nie dawało się tak po prostu, bez zastanowienia, przecinać lasu głównymi duktami. Dzięki temu udało nam się uniknąć chodzenia z tłumem ludzi, podążających tą samą drogą do kolejnych punktów. Każdy mógł wybrać własną wersję.
Do mety dotarliśmy po ok. 55 km, które udało nam się pokonać w 10,5 godz., ja - na 5. miejscu wśród kobiet, Marcin w pierwszej trzydziestce lub czterdziestce mężczyzn. Dokładne wyniki znane będą niebawem. Jeśli zaś idzie o psa Łyska, poradził sobie z dystansem cudownie! Po drodze był przeszczęśliwy, gdy tylko mógł się wytaplać w błocie i wymoczyć w rozlewiskach. A gdy już dobiegliśmy do mety (tak, tak, ostatnie kilometry, gdy tylko było równo, biegliśmy w niezłym tempie), Łysek chciał biegać dalej.
Przygotowanie do startu
Dla mnie najważniejsze przed długim dystansem jest się wyspać i najeść. Dobrze, gdy mam min. 7-8 godzin snu na dobę przez mniej więcej dwie-trzy doby przed startem. Jeżeli snu jest mniej, trudniej się skupić na mapie, nogi łatwiej się plączą, a oczy - zamykają.
Najeść natomiast powinno się tak, jak przed zwykłym maratonem albo nawet lepiej! W trasie jest się bowiem dłużej (mi zwykle pokonanie 50 km na orientację zajmuje od 10 do nawet 14 godzin), a za tym idzie też większy wydatek energetyczny. Najlepiej czuję się, gdy dzień przed startem zjem np. naleśniki z serem i makaron. Dobrze jeżeli jedzenie uda się przygotować w domu, wtedy mam pewność co do składników potrawy. Im mniej przetworzone jedzenie, tym lepiej.
Co na trasę?
Na samą trasę natomiast zabrałam kilka wafelków z czekoladą, półtora litra wody i batony proteinowe.
Na śniadanie przedstartowe natomiast zazwyczaj zjadam kanapki z masłem orzechowym albo rogale z czymś słodkim. Tym razem wybór padł na to drugie.
Inna jeszcze wersja jest taka, by przygotować placki owsiane (kilka sztuk można też zabrać ze sobą na trasę). Robię je tak: do średniej miski wsypuję płatki owsiane górskie, zalewam wrzątkiem i odstawiam. Gdy płatki wchłoną wodę, dodaję dużą łyżkę powideł śliwkowych, jajko i mąkę pszenną (tyle, żeby ciasto nie było zbyt lejące). Następnie rozgrzewam na patelni tłuszcz (dla przeciwników zwykłego oleju dostępny jest olej do smażenia beztłuszczowego) i smażę aż się zarumienią. Placuszki nadają się jedzenia zarówno na ciepło, jak i na zimno. Dlatego jako suchy prowiant sprawdzają się idealnie.
Co robić po kontuzji?
Niestety, wykręcona kostka wyłącza mnie na chwilę z treningów biegowych. Całe szczęście, nie jest to nic bardzo poważnego, dlatego myślę, że już po weekendzie będzie można wrócić. Ale czas kontuzji to na pewno nie całkowity odpoczynek od ruchu. W końcu Wing For Life zbliża się wielkimi krokami! Od poniedziałku intensyfikuję więc ćwiczenia ogólne, w których nie będzie przeszkadzała wykręcona kostka u nogi. Napiszę o nich niedługo!
Autor: Katarzyna Karpa