Pan Marek, rolnik spod Mławy, mówi, że "gdy zamknie oczy, wciąż widzi" wypadek. W lipcu ub. roku wracał kombajnem z pola. Pod jego maszynę wyjechał z ogromną prędkością samochód osobowy. Zginęły trzy osoby, m.in. znany w Mławie były zastępca komendanta powiatowej straży pożarnej. Prokuratura - mimo dowodów wskazujących na winę ofiar - całą odpowiedzialność za tragedię zrzuciła na pana Marka. Wiele wskazuje tymczasem na to, że kierujący daewoo lanosem syn komendanta był pijany, a zdjęcia z wypadku pokazują, że jechał lewym pasem, pod prąd.
Pan Marek tłumaczy po prawie roku od wypadku, że pamięta go dokładnie. Ludzie w samochodzie z naprzeciwka jechali jego pasem, "tak jak w Anglii".
Butelki po piwie w samochodzie ofiar
Późniejsze badanie krwi kierowcy, który zmarł na miejscu wykazało, że miał on 0,85 promila alkoholu w organizmie. Był to syn zastępcy komendanta straży pożarnej.
Na drodze sądowej biegły lekarz stwierdził jednak, że się pomylił. Wiele tygodni później zeznawał już, że zbadana krew należała do jednego z pasażerów, a nie do kierowcy. Ten ostatni miał być trzeźwy.
Nawet rodziny ofiar mówiły jednak, że tego dnia obaj pasażerowie pili alkohol, a w samochodzie znaleziono pozostałości po butelkach piwa. Biegły sądowy w swoim raporcie nawet o tym nie wspomniał.
Wcześniej byli w rowie
Tymczasem pan Marek, który zaraz po wypadku wezwał pogotowie i policję oraz udzielał wyczerpujących zeznań, został potraktowany jak kryminalista i odsiedział w areszcie dwie pełne doby. Był trzeźwy, bo zaraz po wypadku jego stan zbadali funkcjonariusze.
Dziennikarze TTV dotarli do świadków, którzy tamtego dnia widzieli podróżujących samochodem osobowym. Jeden z nich powiedział, że 2 km przed miejscem, w którym ofiary poniosły śmierć, wyciągały już one swój samochód z rowu "na łagodnym łuku", z którego musiały wylecieć. Co więcej, samochód wpadł do rowu po lewej stronie jezdni, a nie po prawej, czyli tej, po której samochód powinien się poruszać.
Inny świadek - Beata Golbińska - zeznała w sądzie, że osoby, które jechały feralnym samochodem, zachowywały się na drodze niebezpiecznie i jej samej wydawało się, że doprowadzą do wypadku z udziałem jej i męża, gdy próbowali ich minąć na drodze.
Nikt nie słyszał hamowania
Żadna z osób mieszkających w pobliżu nie słyszała chwilę przed wypadkiem odgłosów hamowania. Na drodze też takich śladów nie znaleziono. Również te argumenty, a także rozbity prędkościomierz, który wskazywał po wypadku 130 km/h na liczniku kompletnie zniszczonego daewoo lanosa, nie zostały wzięte pod uwagę przez prokuratora badającego sprawę.
Pan Marek sam przyznaje, że popełnił błędy, bo nie zdemontował z maszyny jej przedniej części przed wyjechaniem z pola oraz nie miał włączonego "koguta", by sygnalizować z daleka swoją jazdę. Jak jednak mówi - i co potwierdzają ponad wszelką wątpliwość zdjęcia z wypadku - jechał swoim pasem, a auto jadące z naprzeciwka z niewiadomych przyczyn "wbiło się" pod jego kombajn.
Rozmawiając z reporterami TTV prokurator badający sprawę przyznał pod naporem pytań, że "może patrzy przez zły pryzmat", bo widział ofiary wypadku, a w związku z tym mógł podjąć subiektywną decyzję, uznając za winnego wypadku pana Marka.
Pan Marek czeka tymczasem na wyrok sądu. Jest ojcem piątki dzieci i jedynym żywicielem rodziny. Grozi mu 8 lat więzienia.
Autor: adso//rzw / Źródło: TTV
Źródło zdjęcia głównego: TTV