"Polacy, którzy badali wrak samolotu, odkryli na nim ślady materiałów wybuchowych" - tak brzmiało pierwsze i jedyne zdanie leadu artykułu, który 30 października ukazał się na pierwszej stronie "Rzeczpospolitej". I który rozpalił Polskę. Tego, czy było prawdziwe, dowiemy się zapewne dopiero za kilka miesięcy, kiedy prace zakończą biegli.
Tekst pt. "Trotyl na wraku tupolewa", który w pierwszy wtorek października trafił do czytelników, szokował już tytułem. Kolejne akapity były równie mocne: polscy eksperci odkryli na szczątkach samolotu ślady nie tylko trotylu, ale i nitrogliceryny; substancji było tak wiele, że jedno z urządzeń wyczerpało skalę; wiadomość o odkryciu osadu z materiałów wybuchowych natychmiast przekazano prokuratorowi generalnemu, ten poinformował o tym premiera; informacje o wynikach ekspertyz gazeta potwierdziła u samego Andrzeja Seremeta.
W tekście, którego autorem był Cezary Gmyz, nie padała jednak żadna oficjalna wypowiedź przedstawiciela prokuratury.
Ta głos zabrała dopiero kilka godzin po publikacji. Szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej zaczął ją od słów: "Biegli pracujący pod Smoleńskiem nie stwierdzili na wraku trotylu, ani żadnego innego materiału wybuchowego". W kolejnych zdaniach prokurator wyjaśniał, dlaczego artykuł zawiera "szereg nieprawdziwych informacji". Prostował, że urządzenia pomiarowe wskazały jedynie obecność tzw. substancji wysokoenergetycznych, które mogą – ale nie muszą – świadczyć o obecności śladów materiałów wybuchowych, oraz że urządzenia te reagowały w podobny sposób np. na namiot wykonany z PCV. Podkreślał, że z ostatecznym werdyktem trzeba poczekać na opinie laboratoryjne.
"Pomyliliśmy się"
Przekaz prokuratury był tak mocny, że już po kilku godzinach redakcja gazety wycofała się z tez zamieszczonych w artykule. W oświadczeniu zamieszczonym na stronie internetowej przyznała: "pomyliliśmy się". Ale kilkadziesiąt minut później słowa te zostały usunięte. Według nieoficjalnych informacji pierwszą wersję oświadczenia napisał wicenaczelny "Rz" Andrzej Talaga – jedyna osoba z kierownictwa, która później zachowała swoje stanowisko. Kiedy zobaczył ją Gmyz, wpadł w szał. Sam informował później, że druga wersja powstała po jego interwencji.
W międzyczasie przez Polskę przechodziła już polityczna burza. Nim jeszcze głos zabrali prokuratorzy Jarosław Kaczyński mówił już o "zamordowaniu 96 osób w tym prezydenta Rzeczpospolitej" w Smoleńsku. Mimo dementi prokuratury i przyznania się do błędu redakcji, Kaczyński oświadczył, że "całkowicie podtrzymuje swoje zdanie" na temat przyczyn katastrofy oraz jest przekonany o obecności materiałów wybuchowych w samolocie. W odpowiedzi premier Donald Tusk ocenił, że wypowiedzi Kaczyńskiego "dewastują państwo polskie" i "nie sposób ułożyć sobie życia w nim z takimi osobami".
Gazeta w rozsypce
Ale to, co działo się 30 października było tylko początkiem. Następnego dnia głos w sprawie publikacji zabrał redaktor naczelny dziennika, Tomasz Wróblewski, który napisał w oświadczeniu: "Mając na względzie dobre imię »Rzeczpospolitej«, poinformowałem zarząd, że oddałem się do dyspozycji Rady Nadzorczej wydawnictwa Presspublika". Prezes Grzegorz Hajdarowicz i rada nadzorcza spółki zarządziły wewnętrzną kontrolę dotyczącą tego, jak powstawał tekst. Jak przekonywał kilka dni później Hajdarowicz, jej wyniki okazały się miażdżące dla kierownictwa gazety i autora.
Rada uznała materiał Gmyza za nierzetelny i nienależycie udokumentowany. Gmyz z powodu "rażącego naruszenia zasad współpracy" został wyrzucony z redakcji. Razem z nim pracę straciły trzy inne osoby z kierownictwa redakcji, w tym Wróblewski. Gmyz oświadczenie rady określał wtedy na Twitterze "delikatnie mówiąc mijaniem się z prawdą". Z tez zawartych w artykule się nie wycofywał. Zapewniał, że tekst powstał na podstawie "czterech niezależnych źródeł". Nazwisk swoich informatorów nie ujawnił, mimo że właściciel tytułu się tego domagał. Helsińska Fundacja Praw Człowieka to żądanie nazwała "niedopuszczalnym".
Wątpliwości
Kilka tygodni później kierownictwo spółki ujawniło, że Wróblewski już w połowie października podpisał zwolnienie Gmyza. Do mediów przeciekały kolejne informacje o kulisach powstawania tekstu. Zwolnieni szefowie gazety ujawniali, że materiał był konsultowany z Hajdarowiczem, który dał "zielone światło" na jego publikację. Mało tego – właściciel tytułu rozmawiał w tej sprawie w noc poprzedzającą jego druk z rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem (ten początkowo zaprzeczał, później zmienił zdanie). Hajdarowicz odpowiadał, że w czasie rozmowy z naczelnym prosił o to, by "tekst był wyważony", ale Wróblewski "opublikował zupełnie co innego".
Broniła się też Prokuratura Generalna. Wprawdzie Andrzej Seremet przyznał, że w przeddzień publikacji spotkał się z red. Wróblewskim i prosił o rozważenie możliwości wstrzymania publikacji, to nie potwierdził informacji o znalezieniu na wraku materiałów wybuchowych. - Do pewnego stopnia poczułem się zmanipulowany – wyznał.
Co mówi prokuratura? Co powie za kilka tygodni?
Ostatni jak dotąd mocny akord afery "z trotylem na wraku" wybrzmiał na początku grudnia podczas posiedzenia sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka. Naczelny Prokurator Wojskowy płk Jerzy Artymiak przyznał w jej trakcie nieoczekiwanie, że "niektóre z detektorów użytych w Smoleńsku wykazały na czytnikach cząsteczki trotylu (TNT)".
Dzień później prokuratura podtrzymała jednak swoje wcześniejsze stanowisko. "Pojawienie się na wyświetlaczu użytego urządzenia napisu TNT nie jest tożsame z wykryciem trotylu" - napisała w oświadczeniu.
Prokuratura podała również, że podczas analogicznego badania przeprowadzonego na pokładzie drugiego tupolewa, który nie uległ katastrofie, na wyświetlaczu detektorów również pojawił się napis TNT.
Autor: ŁOs//bgr / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24