"Dobry dzień na bieganie" - napisał mój przyjaciel we wtorkowy poranek. Faktycznie, za oknem się chmurzyło, a synoptycy zapowiadali opady. Jak zwykle, było zupełnie odwrotnie.
Ostatnio na zawody Monte Kazura poszłam po popołudniowej drzemce, nieco zaspana, nie do końca wiedziałam, co się wokół mnie dzieje. Tym razem postanowiłam zmienić taktykę: wokół górki "Kazurki", czyli Wzgórza Trzech Szczytów na warszawskim Ursynowie, krążyliśmy z psem Łyskiem i moją mamą przez dwa dni.
Rekonesans kluczem do sukcesu
Sprawdzaliśmy teren, kontrolowaliśmy stan ścieżek i wzrost trawy. Rekonesans się udał - przetestowaliśmy niemal każdy zbieg i podbieg na trasie. Ta składa się z trzech pętli, na każdej jest po pięć podbiegów. Między poszczególnymi zbiegami i podbiegami czasu na odpoczynek i uspokojenie oddechu - szczególnie w pierwszej części pętli - nie ma prawie wcale. Dopiero w drugiej połowie pętli są dwa dłuższe (ok. 200-250 m) odcinki, na których można się mocniej rozpędzić.
Niepokojąca kałuża... znaczy jezioro
Na kilka godzin przed zawodami na górce spotkaliśmy organizatorów, m.in. Filipa, którzy rozpoczynali znakowanie trasy. - Zobacz, co tam jest - powiedział mi Filip i wskazał pobliskie krzaki. Gdy za nie zajrzałam, zdębiałam. Przed ostatnią "hopką" na pętli znajdowała się ogromna kałuża. Była tak duża, że Pieskomandos, nieco większy od labradora czarny pies Filipa, zanurzył się w niej niemal po uszy! Organizatorzy zamierzali tak poprowadzić trasę biegu, by ominięcie kałuży było niemożliwe.
"Podbiegaj, Karpa, kolana wysoko!"
Gdy w końcu przychodzi sądna godzina, żar leje się już z nieba. Co mocniejsze chłopaki wybierają się na szybką rozgrzewkę na górkę. Każdy, który wraca, jest kompletnie przemoczony! I to nie od wody na trasie, ale od upału, jaki ich rozgrzewa. Na starcie, oczywiście, krótkie ostrzeżenie, żeby nie przyspieszać za bardzo na pierwszym okrążeniu, pogadanka o tym, jak wytyczona jest trasa oraz że nie należy omijać błota. W końcu startujemy.
Pierwsza pętla - masakra. W połowie wiem już, że nie ma mowy o tym, by całość jej przebiec. Podchodzić muszę już na przedostatnim podbiegu pierwszego okrążenia. Gdy pierwszy raz mijam metę - po ukończeniu pętli - jedyne, co przychodzi mi do głowy, to: "o nie! Zostało jeszcze dwa razy tyle!".
Druga pętla to już tragedia do kwadratu - zaczynam żałować, że w ogóle wyszłam z domu, że nie wypiłam nic przed wyjściem (strasznie, ale to strasznie chce mi się już pić), że w ogóle żyję. Nie mogę oddychać, nogi nie chcą się podnosić. - Podbiegaj, Karpa, kolana wysoko! - słyszę doping koleżanki na górze. "Sama sobie podbiegaj" - myślę i - co gorsza - mówię to na głos. Potem przyjdzie mi za te obelgi przepraszać.
Diabelski podszept: "wyprzedź ją!"
Odżywam dopiero na ostatniej pętli. Uświadamiam sobie, że właśnie mijają 3 km - tyle, ile zwykle potrzebuję na dobre rozgrzanie organizmu. Zaczynam trzeźwo myśleć, mam już spokojniejszy oddech.
Zauważam, że dziewczyna, która biegnie przede mną - chociaż jeszcze chwilę temu była daleko z przodu - teraz zaczyna opadać z sił. Jak diabelski podszept kiełkuje więc szalona myśl: "wyprzedź ją!". Jednocześnie kątem oka widzę, że kolejna dziewczyna - ta, która leci za mną - podobnie jak ja, mobilizuje się i zaczyna już "skrobać mi marchewki"! Na podbiegach już prawie mnie dochodzi (ja, nawet mimo sprężu, jestem już bardzo słaba), ale na szczęście na zbiegach radzę sobie nieźle. Przy każdym zbiegu uciekam więc na bezpieczną odległość.
Ostatni odcinek: 3:30 na kilometr
Na ostatniej prostej czuję już tak mocną adrenalinę przedfiniszową, że zaczynam lecieć na maksymalnej prędkości. Znów, podobnie jak na ZaDyMnie półtora tygodnia temu, znika niemoc, nogi niosą jak szalone! Bez żadnego problemu na tych ostatnich 250 metrach wyprzedzam dziewczynę przede mną i uciekam jak najdalej się da. W wynikach zobaczę, że udaje mi się wypracować różnicę aż pięciu sekund! Na tak krótkim odcinku to całkiem dużo. Prędkości, które osiągam na finiszu, sięgają 3:30 minut na kilometr! Całe szczęście, że odcinek przedfiniszowego speeda jest tak krótki, bo przy dłuższym chyba wyzionęłabym ducha!
Tym razem kończę poza pierwszą trójką, ale jest postanowienie: od teraz przynajmniej raz w tygodniu, a może i dwa razy, idę na górkę potrenować na trasie biegu Monte Kazura. Za miesiąc będę ostra jak brzytwa!
Trening z Darkiem
Jeszcze na koniec ważna informacja. Pamiętacie Darka Strychalskiego, niepełnosprawnego biegacza, który zbiera pieniądze na ultramaraton Badwater - jeden z najtrudniejszych biegów na świecie? Darek jest teraz w Warszawie i w czwartek rano poprowadzi trening w Parku Skaryszewskim. Start o 7:30 rano - tak wcześnie, żebyście mogli zaliczyć bieganie z Darkiem przed pracą albo zajęciami. Gdyby ktoś bał się, że będzie za ciężko, organizatorzy uspokajają: "Z góry uprzedzamy, że nie będzie to 230-kilometrowa przebieżka, tylko spokojne godzinne wybieganie w tempie konwersacyjnym". Miejsce zbiórki: pod pomnikiem 100 m w głąb od głównego wejścia z ronda Waszyngtona.
Autor: Katarzyna Karpa