Koreańska strefa zdemilitaryzowana oddzielająca Północ od Południa to wbrew nazwie jedno z najbardziej zmilitaryzowanych i najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. Mimo to każdego dnia strefę odwiedzają tysiące osób, a ona sama przypomina coraz częściej jarmark, a nie strefę śmierci.
Ten "zdemilitaryzowany" teren - stworzony po zakończeniu wojny koreańskiej w 1953 roku, by zapobiec niekontrolowanemu wznowieniu konfliktu - jest chroniony przez zasieki, uznawane za największe na świecie pola minowe i budki strażnicze z gotowymi do strzału żołnierzami.
Na pierwszy rzut oka nie brzmi to jak opis atrakcji turystycznej, a jednak do tego jednego z najniebezpieczniejszych miejsce na świecie regularnie kursują komercyjne wycieczki organizowane przez kilka agencji turystycznych autoryzowanych przez stacjonujące w DMZ Dowództwo Narodów Zjednoczonych (United Nations Command).
Ceny wyjazdów nie są wygórowane - od 60 tys. wonów (ok. 180 zł) za krótką wycieczkę, do 120 tys. wonów (ok. 360 zł) za całodniową. Do położonej na 38. równoleżniku DMZ (ang. Demilitarized Zone) nie jest też zbyt daleko. Choć ta szeroka na cztery kilometry strefa rozciąga się na długości 238 km, to do jej serca, Panmundżonu, z Seulu jest zaledwie 56 km. Nic zatem dziwnego, że chętnych do odwiedzenia granicy między wolnym światem a totalitarną dyktaturą nie brakuje.
Według agencji prasowej Yonhap, w 2012 roku DMZ odwiedziło 829 tys. 234 osób (średnio 2-3 tys. dziennie), z czego ponad 500 tys. to turyści zagraniczni, głównie z Chin i Japonii. Rok wcześniej turystów było 603 tys. Z szacunkowych danych wynika, że od otwarcia strefy dla turystów 11 lat temu, zwiedzający wydali na wycieczki co najmniej równowartość miliarda złotych.
Życzenia zawieszone na płocie
Najbardziej popularna wśród turystów jest wersja najdroższa, dzięki której można zobaczyć najważniejsze miejsca dostępne dla turystów. A jest ich kilka.
Pierwszy punkt wycieczki - po kilkudziesięciominutowej podróży z Seulu do DMZ - to park Imjingak. Przez płynącą tam rzekę Imjin (we wrześniu żołnierze Południa zastrzelili mężczyznę, który próbował przepłynąć przez nią na Północ) przewieszony jest Most Wolności, przez który po wojnie jeździły pociągi z wymienianymi jeńcami i więźniami. Teraz teren jest ściśle strzeżony przez zasieki, kamery i żołnierzy w stróżówkach.
Most Wolności to miejsce pamięci o rozdzielonych przez wojnę rodzinach. Do jego drucianego ogrodzenia Koreańczycy z Południa przywiązują kolorowe wstążki z symbolicznymi wiadomościami dla swoich bliskich na Północy. Są też tasiemki, najczęściej zostawiane przez turystów, z "życzeniami szybkiego zjednoczenia Korei".
Wstążki sprzedawane są na pobliskim stoisku z pamiątkami po 1 tysiąc wonów (3 złote) za sztukę.
Zdemilitaryzowane ciasteczka
Następny przystanek to Dorasan, kolejowa "stacja widmo" łącząca Koree (205 km do Pjongjangu). Działała od 2002 roku, ale po oskarżeniach Południa przez Północ o "konfrontacyjną politykę", od 2008 roku jest już wyłącznie atrakcją turystyczną bez śladu pociągów. Wejścia na peron stacji strzeże dwóch żołnierzy, ale są tam dla ozdoby. By wejść, wystarczy kupić bilet za kilkanaście złotych.
Obok stacji kolejny sklep z pamiątkami, który przypomina te znane z każdego turystycznego kurortu: są tu magnesy na lodówkę z mapą podzielonej Korei (15 zł), ręczniki łazienkowe z napisem DMZ ("made in Italy" 21 zł), czy zestawy słodyczy "wprost z DMZ" (w zestawie m.in. ciastka "Choco Pie", rarytas wśród Koreańczykow z Północy pracujących w pobliskiej strefie przemysłowej Kaesong).
Wino z Korei Północnej im mniejsze, tym lepsze
Kolejny przystanek to obserwatorium Dora na szczycie góry o tej samej nazwie. Przy sprzyjającej pogodzie można z niego zobaczyć oddaloną o ponad kilometr od granicy północnokoreańską Wioskę Propagandy - Kijongdong. Skąd ta nazwa? W Kijongdong stoją okazałe opuszczone bloki udające zamieszkałe oraz ogromny 160-metrowy maszt z 270-kilogramową flagą Korei Północnej. Wszystko to ma świadczyć o potędze Pjongjangu.
Zdjęcia w Dorze można robić wyłącznie do namalowanej na ziemi żółtej linii. Ale gdy jest mgła, nie widać niczego z północnej strony, nawet z pomocą lornetki. Pocieszyć można się produktami z miejscowego sklepu – winami i likierami wyprodukowanymi w Korei Północnej (od kilkudziesięciu do ponad 100 zł za butelkę).
Podobno najlepsze są te w najmniejszych butelkach - mają najlepszy smak.
Normalne życie w DMZ?
Z Dory kolejny etap wycieczki prowadzi do ostatniego i najciekawszego punktu wizyty, do Strefy Wspólnego Bezpieczeństwa (Joint Security Area - JSA), jedynego miejsca, w którym żołnierze obu Korei stoją twarzą w twarz. Do ostatniej chwili turyści nie mają jednak pewności, czy uda się wjechać na teren JSA.
Dwa lata temu jedna z wycieczek została zawrócona, gdy była tuż przy bramie wjazdowej. Żołnierz powiedział im tylko, że nie mogą wjechać, ale nie wyjaśnił dlaczego. Dopiero kilka dni później nieoficjalnie przewodniczce grupy wyjaśniono, co się wydarzyło: dwóch północnokoreańskich żołnierzy chciało przejść znajdującym się na terenie strefy Mostem 72 Godzin (w takim czasie został wybudowany) na stronę Południa, ale zostali zastrzeleni przez rodaków.
Po drodze do JSA jest Daesongdong, tzw. Wioska Unifikacji, jedyna cywilna miejscowość w DMZ po stronie południowokoreańskiej. Stąd jest tylko kilkaset metrów do granicy z Koreą Północną. W Daesongdong toczy się w miarę normalne życie. Na specjalnych warunkach mieszka w niej ok. 200 osób. Są lokalne sklepy, szkoła podstawowa (co najwyżej po kilku uczniów w klasie). Domy nie należą jednak do ich mieszkańców, ale do państwa, choć są dziedziczone. Miejscowi muszą przestrzegać godziny policyjnej, nie mogą też opuszczać domu na więcej niż 130 dni w roku. Nie dotyczy ich za to przymusowa służba wojskowa, nie płacą żadnych podatków, a od władz otrzymują dotacje, m.in. na uprawę roli.
Zakazane skórzane spodnie i ostrzeżenie: możesz zginąć
Przed wjazdem do Camp Bonifas - bazy wojsk Dowództwa Narodów Zjednoczonych stacjonujących w JSA - turyści przechodzą kontrolę paszportową. Wszystkie rzeczy trzeba zostawić w autokarze. Można wziąć ze sobą tylko przedmiot mieszczący się w jednej ręce, więc większość turystów decyduje się na aparat fotograficzny (te o ogniskowych powyżej 90 mm są zakazane). Bezpośrednio do JSA dojeżdża wojskowy autobus.
Na miejscu najpierw przechodzi się krótki instruktaż o obowiązującym w strefie zachowaniu: nie można wykonywać gwałtownych ruchów, gestów w stronę Korei Północnej, machać do północnokoreańskich żołnierzy, pokazywać ich palcem, uśmiechać się do nich, wołać ich, ani w ogóle się do nich odzywać.
Zdjęcia można robić tylko w określonych momentach, w przeciwnym razie żołnierze zabiorą aparat. Ważny jest też ubiór, który musi być zgodny z wytycznymi, które turyści dostają wcześniej. Mimo wszystko nie jest to do końca zwyczajna wycieczka.
Podczas pobytu w strefie, o czym turysta dowiaduje się już podczas rezerwacji wycieczki, zabronione jest noszenie wyblakłych bądź podartych jeansów, skórzanych spodni, krótkich spodenek, legginsów, koszulek na ramiączkach (te na krótki rękaw wyłącznie z kołnierzykiem), krótkich sukienek i spódnic (muszą być co najmniej do kolan), odzieży w stylu militarnym, a także sandałów i klapek. Niedozwolone są również "potargane lub rozczochrane" włosy.
Skąd takie zastrzeżenia pasujące raczej do kościołów, a nie kilkuset kilometrów drutu kolczastego i pól minowych? Z obawy przed wykorzystaniem zdjęć zrobionych turystom przez propagandę Koreańczyków z Północy. Jak tłumaczą przewodnicy, mogliby oni swoim rodakom pokazać mieszkańców Zachodu w szortach lub przetartych jeansach, tłumacząc, że na długie lub porządne spodnie ich po prostu nie stać. Na Północy spodnie są przecież porządne.
To nie koniec przygotowań. Przed wejściem do JSA każdy musi podpisać deklarację przygotowaną przez Dowództwo Narodów Zjednoczonych, w której akceptuje to, że "wizyta we Wspólnym Obszarze Bezpieczeństwa pociągnie za sobą wkroczenie na wrogi teren oraz możliwość zostania rannym lub poniesienia śmierci jako bezpośredni skutek działania wroga". Turysta jest też informowany, że "Dowództwo Narodów Zjednoczonych, Stany Zjednoczone Ameryki oraz Republika Korei nie mogą zagwarantować bezpieczeństwa gości i nie mogą być pociągnięte do odpowiedzialności w razie nieprzyjaznego ataku wroga". Nie ma podpisu, nie ma zwiedzania, podpisują więc wszyscy.
Kilka minut w Korei Północnej
JSA to 320 mkw. i 24 budynki, a przez jej środek przebiega Wojskowa Linia Demarkacyjna oddzielająca Koree, wzdłuż której stoją są trzy niebieskie baraki Dowództwa Narodów Zjednoczonych.
Jeden z nich jest miejscem spotkań Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych (Neutral Nations Supervisory Commission), w której skład wchodzą Szwajcaria, Szwecja oraz Polska. Inny to budynek Wspólnego Oficera Łączności (Joint Duty Officer), który zapewnia kontakt pomiędzy skonfliktowanymi stronami.
Barak w środku to z podlegające pod Wojskową Komisję Rozejmową (Military Armistice Commission), miejsce spotkania między przedstawicielami Seulu i Pjongjangu. Ten niewielki budynek podzielony jest na dwie części. Każda wygląda identycznie - ma ten sam rozkład, tę samą ilość stolików i krzesełek - ale jedna jest na Południu, druga na Północy.
Granica pomiędzy państwami przebiega dokładnie przez środek stołu negocjacyjnego, nad którym czuwa południowokoreański żołnierz. Można obok niego przejść i na kilka minut stać się nieproszonym gościem Kim Dzong Una.
Żołnierze Kima wyszli na spotkanie
Na granicy są też oczywiście północnokoreańscy żołnierze. Podczas mojej wycieczki na tarasie budynku po drugiej stronie granicy, Panmungaku, pojawiło się ich pięciu (przeglądając zdjęcia zauważyłam jeszcze jednego, który stał schowany w krzakach). Pokazywali nas sobie palcami, żartowali, jeden robił zdjęcia.
Podobno to rzadki widok i "mieliśmy sporo szczęścia", bo północnokoreańscy wojskowi najczęściej pokazują się w większej liczbie tylko, gdy do strefy przybywają ich goście. Zazwyczaj na straży z lornetką w ręku stoi tylko jeden żołnierz z Północy. Tych z Południa jest więcej. Uzbrojeni w pistolety stoją na baczność ze ściśniętymi (według przewodniczki, tylko podczas pobytu turystów) pięściami i w ciemnych okularach, które noszą nawet, gdy nie ma słońca.
Zdemilitaryzowany biznes się rozkręca
Takie okulary można zresztą sobie kupić, bo i w JSA jest sklep z pamiątkami, a w nim m.in. ubranka dla dzieci w militarnych barwach i repliki naramienników, które noszą żołnierze.
Kupić można również pieniądze używane w Korei Północnej, zarówno te wycofane z obiegu, jak i ważne - 100 północnokoreańskich wonów (ok. 2 zł) za 5 tys. południowokoreańskich (15 zł). W razie podróży na Północ na niewiele się jednak zdadzą, bo turyści mogą tam płacić tylko amerykańskimi dolarami lub chińskimi juanami. Zwiedzającym DMZ to nie przeszkadza, północnokoreańska bezużyteczna waluta ląduje w ich portfelach.
Strefa na sprzedaż
Dokąd, oprócz biur podróży, trafiają te prawdziwe pieniądze turystów? Wszystkie sklepy, które znajdują się przy turystycznych "atrakcjach", należą do miasta Paju w prowincji Gyeonggi, w której leży południowokoreańska część strefy. To Paju sprawuje nad nimi pieczę i na nich zarabia. Jak donoszą koreańskie media, każdego roku dzięki "strefowej turystyce" do budżetu miasta wpływa równowartość ponad 1,7 mln zł m.in. ze sprzedaży pamiątek.
Niekwestionowanym hitem wśród nich i symbolem biznesowej twarzy strefy jest zardzewiały drut kolczasty rozciągnięty niegdyś wzdłuż DMZ, a z czasem przerobiony na turystyczny suwenir. 20-centymetrowy kawałek drutu sprzedawany razem z certyfikatem oryginalności kosztuje 45 zł.
Władze regionu szacują, że tylko ze sprzedaży tej oznaki podziału Korei mogą zarabiać nawet do 300 tys. zł rocznie. Mają też nadzieję, że DMZ z roku na rok odwiedzać będzie coraz więcej turystów. Do czasu aż, jak wierzy większość Koreańczyków, strefa w końcu zniknie.
Autor: Natalia Szewczak\mtom / Źródło: tvn24.pl