A statek płynie...
Galary, berlinki, holowniki, barki, pasażerskie bocznokołowce, szkuty, pchacze komięgi – jedynie książki przypominają o statkach, od których niegdyś było gęsto na Wiśle. Tylko obdarzeni niezwykłą pamięcią wspominają pasażerskie rejsy z Warszawy do Gdańska, a ostatnie świadectwo żeglugowej wiślanej historii daje „Rejs” Piwowskiego.
Dziś Wisła to rzeka opustoszała, na której tylko z rzadka coś się pojawia. Nic dziwnego, że przepłyniecie nią nawet paru kilometrów to spełnienie niejednego marzenia. Ileż wspomnień można przywieźć z rejsu przypominającego, choćby trochę, choćby z oddalenia, ten z Tymem. Korzysta się więc z każdej okazji. Nawet gdyby trzeba by się oddać w ręce współczesnego kaowca. Nawet służbowo.
Taki rejs, choć parogodzinny, to masa atrakcji - a to widok na Stare Miasto się odsłoni, a to śluza wypełni, a to droga na Ostrołękę pojawi, o psie, kurach, kaczkach i krowach nie wspominając. W każdym rejsie nadchodzi też taki moment, że ktoś musi zacząć pierwszy.
Z powolnej perspektywy śródlądowego statku można podziwiać niezwykłe wprost okoliczności przemijającej przyrody, Zaobserwować jak maliny się kończą, stwierdzić czy w rzeczy samej susza wywarła wielkie spustoszenie. Można też solidarnie wesprzeć człowieka, gdy w odwiecznym wyścigu przy pomocy naturalnej siły mięśni przegania mechaniczny cud nowoczesnej techniki w postaci statku pasażerskiego relacji Warszawa – Pilawa.
Choć jak w prawdziwym polskim filmie nic tu się nie dzieje, nikt nie opuści statku przed czasem. Nie dlatego, że wysiąść można tylko w porcie. Statek to nie polski film. Nikt się tu nie nudzi. Tu można bez emocji analizować przesuwającą się zwolna rzeczywistość, można też w końcu przejść od słów do czynów i bawić się beztrosko wypoczywając zgodnie z nieśmiertelnym miedzyustrojowym hasłem – „pracujesz na lądzie odpoczywasz na wodzie”.
Marek Przybylik