Aktywiści Miasto Jest Nasze mówią o katastrofalnej sytuacji mieszkaniowej w Warszawie. - Czynsze są już prawie takie jak w Berlinie, a średnie płace są około trzy razy mniejsze - zauważają. Ponad dwa tysiące złotych za mały pokój dla studenta, trzy tysiące za małą kawalerkę i ponad cztery tysiące złotych za niewielkie mieszkanie dwupokojowe. Do tego próby oszustwa i zawyżanie cen. Sprawdziliśmy, jak wygląda próba znalezienia w Warszawie mieszkania na wynajem.
Na stronach z ogłoszeniami, ale też na co najmniej kilku facebookowych grupach - tu głównie szukają ci, którzy chcą znaleźć mieszkanie szybko, ale nie chcą płacić prowizji agencjom nieruchomości. Najpierw w oczy rzucają się pokoje. Gdy przeprowadzałam się do stolicy cztery lata temu, płaciłam za taki około 800 do 1000 złotych. Później pandemia, inflacja i stopniowe podwyższanie czynszów przez wspólnoty, podwyżki cen energii - to wszystko z biegiem lat przyczyniło się do drastycznych podwyżek.
Na facebookowych grupach komentujący są bezlitośni. Ale już wiem dlaczego. 2300 złotych za pokój na Starych Bielanach. Nie wiadomo, ile ma metrów, ale widać, że jest naprawdę niewielki. Mimo to ktoś wcisnął tam pojedyncze łóżko, biurko z krzesłem i szafę. Przyszłemu lokatorowi do wykorzystania został mały skrawek podłogi - wystarczający, żeby obrócić się w miejscu. Czytamy, że w lokalu mieszkają jeszcze dwie osoby w dwóch oddzielnych pokojach. Z opisu wynika też, że ten, o którym mowa, zostanie wynajęty najchętniej studentowi. Którego studenta stać na taki luksus? "W tej cenie mam mieszkanie 50 metrów kwadratowych" – skomentował ktoś pod postem. Sprawdzę.
Zaliczka i identyczne mieszkanie w Krakowie
Moją uwagę przykuło ogłoszenie na jednej ze stron z nieruchomościami pt. "Eleganckie mieszkanko – zwierzolubne". Dwa pokoje, 48 metrów kwadratowych. Odnowione, umeblowane. Z opisu wynika, że znajdę tam wszystkie potrzebne sprzęty. Rzeczywiście eleganckie, a co najważniejsze, właścicielka akceptuje zwierzęta. Wielu wynajmujących uprzedza często z góry: bez zwierząt, bez palących, bez dzieci. Ulica Batorego na warszawskim Mokotowie - idealnie. Ogłoszenie zamieściła Katarzyna, podała też nazwisko, a to rzadkość. Co może pójść nie tak? Gdy w piątek po południu próbowałam zadzwonić, jej telefon był wyłączony, napisałam więc SMS. Tego samego dnia późnym wieczorem, po godzinie 23, dostaję odpowiedź:
"Witam, przepraszam, że tak późno, dopiero wzięłam telefon do ręki".
Odpowiadam, że to nie problem i czy ogłoszenie jest nadal aktualne. Jest. Pani wypytuje, sprawia wrażenie, że zależy jej na odpowiedzialnym najemcy. Chce wiedzieć, na jak długo zamierzam wynająć, czym się zajmuję. Zrozumiałe. Mieszkanie można obejrzeć dopiero w niedzielę.
Nagle pojawia się pierwsza czerwona flaga.
"Wstępnie na niedzielę np. na 14 – tylko do potwierdzenia. Właśnie zaczęłam odpisywać i dostałam propozycję wpłaty zaliczki i rezerwacji, więc nie wiem, czy będzie aktualne na pewno" - zaznaczyła pani Kasia.
Zależało mi, więc odpowiedziałam, że mogę przyjechać nawet w sobotę rano, podpisać umowę i wpłacić kaucję. Podkreśliłam, że przelew jest mało wiążący. Umowa to umowa i klucze do ręki - też.
I tu zaczęły się schody. Wersja pani Kasi nie pokrywa się z wcześniejszą wiadomością. "Oczywiście, tzn. my będziemy z mężem w niedzielę pod wieczór (dopiero była mowa, że możemy się umówić na 14). Jesteśmy na wyjeździe w tej chwili" – stwierdziła.
Napisałam, że rozumiem i byśmy wstępnie umówiły się na niedzielę. Było późno, mogła się pomylić, jest piątek, jest na wyjeździe.
Coś nie dawało mi jednak spokoju. Po pierwsze cena. 2900 złotych plus dodatkowo czynsz 640 złotych. Czyli łącznie 3540 złotych. Szybki rzut okiem i widzę: mieszkania o podobnym standardzie i metrażu na Mokotowie, również zwierzolubne, to koszt około 4200 złotych. Minimum. Do tego dochodzą często opłaty za prąd. Wynajmujący też zaznaczają, że wymagana jest podwójna kaucja w przypadku takiego standardu. Tu mowa o jednomiesięcznej.
Wchodzę na profil Katarzyny, która – jak się okazuje – na olx jest od stycznia tego roku. Nie daje mi to spokoju, więc przepuszczam zdjęcie "eleganckiego mieszkanka" przez wyszukiwarkę Google. Moim oczom ukazują się linki do dwóch powiązanych z tym zdjęciem ogłoszeń pt. "Do wynajęcia apartament Kraków, Podgórze, Wielicka 57". Jedno dodane 2 grudnia 2023, poprzednie - 29 listopada 2023 roku. Sprawdzam też na mapach Google, jak wygląda blok pod tym adresem w Warszawie. Nie zgadza się układ okien.
Apartament w Krakowie okazuje się identyczny jak "eleganckie mieszkanko" na Batorego w Warszawie.
W niedzielę rano kontakt się urwał, a ogłoszenie zniknęło ze strony. To oznacza jedno: pani Kasia, lub ktokolwiek inny znajdujący się po drugiej stronie, ukradł czyjeś zdjęcia i wstawił do ogłoszenia mieszkania, które najpewniej w ogóle na Batorego nie istnieje. Może ktoś też to zauważył i zgłosił problem administratorom strony. A może ktoś inny wpłacił zaliczkę, a pani Kasia nadal mogła cieszyć się z "wyjazdu z mężem".
Cena wzrosła w ciągu godziny
Kiedy już myślałam, że to złe dobrego początki, znalazłam kolejne mieszkanie. Tym razem lokalizacja w okolicy stacji metra Księcia Janusza na Woli. Dwa pokoje, 37 metrów kwadratowych, zwierzęta mile widziane. Blok może nie najnowszy - jak to w tej okolicy - ale jak czytamy, klatka niedawno odnowiona, windy są. Mieszkanie też wyremontowane. Cena: 3600 złotych, do tego opłaty za prąd. Metraż nie za duży, ale w sam raz. Tutaj właścicielka już odebrała telefon, umówiłyśmy wstępny termin oglądania na następny tydzień, w niedzielę. Czyli mieszkanie raczej istnieje. W międzyczasie miły gest - pani Karina (imię zmienione) upewniała się, czy na pewno będę. Potwierdziłam dzień wcześniej.
Umówionego dnia pojawiłam się punktualnie, w mieszkaniu zastałam jeszcze obecną lokatorkę, której umowa obowiązuje do końca lutego. Słyszę: sąsiedzi są w porządku, obok mieszka starsza, niedosłysząca sympatyczna pani, wszyscy miło gawędzą sobie na spacerach z psami. To 10. piętro, więc nad nami nikogo już nie ma. Idealnie. Lokatorka pokazała nam wszystkie pokoje, łazienkę i kuchnię. Nie miałam zastrzeżeń. Kilka minut później pojawiła się właścicielka mieszkania i druga kobieta, zdaje się - jej partnerka. Dopytuję, czy ktoś zainteresowany wynajmem jeszcze dziś przychodzi, bo jestem zdecydowana na 90 procent. Słyszę: tak, ktoś będzie. Właścicielka nie chce jednak zdradzić, o której godzinie dokładnie. Do rozmowy włącza się jeszcze jej partnerka (imienia nie pamiętam) i zwraca się po angielsku, pyta, czym się zajmuję. Miły small talk. Rozstajemy się i uzgadniamy: zadzwonię za około godzinę z ostateczną decyzją.
Dzwonię. Pani Karina nie odbiera, napisała SMS, że oddzwoni w wolnej chwili. Po około 30 minutach odbieram telefon, ale słyszę jej partnerkę. Mówi po angielsku, że chcą być szczere: źle to wszystko sobie wykalkulowały i jednak będzie drożej o 200 złotych. To oznacza, że po godzinie cena mieszkania nagle wzrosła. Powiedziałam, że się zastanowię, choć wiedziałam już, jaka będzie odpowiedź. Nie dogadam się z kimś, kto zmienia tak szybko decyzję. Napisałam tylko SMS. W odpowiedzi przeczytałam: "szkoda, bo myślałyśmy, że mógłby to być dobry match między nami". Wtedy nie wytrzymałam.
"Też tak myślałam, ale niestety cenowo nam się to nie spina. I zmiana decyzji po godzinie nie jest fair i źle wróży na przyszłość" - odpowiedziałam.
Od tygodnia cena była taka sama, godzinę po mojej wizycie wzrosła. Czy ktoś jeszcze oglądał po mnie to mieszkanie? Wątpię. Ogłoszenie nadal wisi na stronie. Z nową już ceną: 3850 złotych plus rachunki za prąd. W luźnym przeliczeniu, włączając opłaty za internet, wychodzi 4000 złotych. Za 37 metrów kwadratowych, gdzie ma pomieścić się dwoje dorosłych ludzi, pies i kot.
Po około dwóch tygodniach poszukiwań bilans wygląda następująco: kilkanaście nieodebranych ode mnie telefonów, jedno odwołane spotkanie tego samego dnia, jedna próba oszustwa i strata czasu dla kogoś, kto zmienia zdanie w ciągu godziny.
Aktywiści o kryzysie mieszkaniowym
W czwartek, 11 stycznia, odbyła się konferencja i happening stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Tematem była odpowiedź młodych na obecny kryzys mieszkaniowy. Wydarzenie odbyło się przed nadzwyczajną sesją Rady Warszawy, która została zwołana ze względu na - jak czytamy na stronie MJN - katastrofalną sytuację na rynku mieszkaniowym.
- Chcemy, by rada miasta przyjęła dziś negatywne stanowisko wobec planowanego projektu Kredytu 0 procent. W naszej opinii kredyt 0 procent równa się 0 procent szans na mieszkanie. Innymi słowy, program kredytu 0 procent to rozdawnictwo, tyle tylko, że dla deweloperów - powiedział student i działacz MJN Maciej Saja.
Zdaniem aktywistów, zamiast dopłat do kredytów, należy inwestować w tanie mieszkania. Jak wyliczają, w Warszawie jest obecnie 200 tysięcy pustych mieszkań. - W samym zasobie miasta znajduje się obecnie 200 budynków. Miasto musi zintensyfikować pracę nad przywróceniem pustostanów do zasobu lokalowego miasta. Te wszystkie nieruchomości mogłyby służyć warszawiakom, a zamiast tego straszą - podkreślił działacz MJN Praga-Północ Damian Gregier.
Zamiast się uczyć, muszą zarabiać na mieszkanie
- Im dłużej zbieramy, tym więcej brakuje. Czy mieszkania w Warszawie służą jeszcze do mieszkania, czy już tylko do pomnażania majątków deweloperów? Z dziewczyną płacimy 3000 złotych za zwykłą kawalerkę. Zamiast uczyć się na studia, wieczory spędzam w pracy. Ani od rządu, ani od rodziców nie mogę liczyć na dostanie mieszkania na start - mówił obecny na happeningu student.
Aktywiści oceniają, że "czynsze w Warszawie są już prawie takie jak w Berlinie, a średnie płace są około trzy razy mniejsze".
MJN opublikowało też postulaty. Domaga się w nich między innymi: natychmiastowej likwidacji dopłat do kredytów mieszkaniowych, znaczącego zwiększenia dofinansowania budownictwa komunalnego i spółdzielczego; uczestnictwa deweloperów w tworzeniu sensownej polityki mieszkaniowej; zapewnienia przez miasto wszystkim miejskim lokatorom dostępu do ogrzewania z miejskiej sieci ciepłowniczej i umorzenie długów, w które wpadli lokatorzy zmuszeni do korzystania z innych, drogich metod ogrzewania mieszkania.
- Zgodnie z artykułem 75 Konstytucji RP zaspokajanie potrzeb mieszkaniowych obywateli i obywatelek jest jednym z obowiązków władz publicznych. Mowa tu jednak o mieszkaniach, a nie dopłatach dla banków i deweloperów - podsumowała Urszula Kałłaur.
Źródło: tvnwarszawa.pl