"Palmiry. Zabić wszystkich Polaków" to historia "małej fabryki śmierci", którą Niemcy stworzyli pod Warszawą na początku okupacji. Historia blisko dwóch tysięcy ofiar, pojedynczych zdjęć, z których wiemy, jak zginęli, a także osób, dzięki którym zbrodnię udało się udokumentować. A niektórym ofiarom - przywrócić nazwiska.
Książka "Palmiry. Zabić wszystkich Polaków" ukaże się 9 marca, nakładem wydawnictwa Prószyński. Z jej autorem, naszym redakcyjnym kolegą Mariuszem Nowikiem, odwiedziliśmy cmentarz w Palmirach. Opowiedział o pracy nad książką i pokazał jedno z ukrytych w pobliskim lesie miejsc egzekucji. Opowiedział też, jak udało się je odnaleźć, dzięki poświęceniu leśników.
"Palmiry. Zabić wszystkich Polaków" - fragment książki:
Dowódcy uwielbiają fotografie. Na każdy raport opatrzony zdjęciami spoglądają przychylniejszym okiem, dlatego oficerowie zaczynają zabiegać o ich względy coraz ciekawszymi ujęciami, a sprawozdania z likwidacji często przypominają fotoreportaże. "Poczekaj, Hans, przystaw mu pistolet do głowy, ale jeszcze nie strzelaj, niech najpierw spojrzy w obiektyw". "Spróbuj tak zrobić zdjęcie, żeby widać było moment, kiedy pluton egzekucyjny strzela. Chcę mieć jeszcze stojących rozstrzeliwanych i kłąb dymu po salwie". "Zrób mi zbliżenie na twarze, na strach w ich oczach".
Nie wiadomo, który z Niemców zabrał ze sobą aparat fotograficzny do palmirskiego lasu. Może był to specjalnie wyznaczony do tego funkcjonariusz? Nie wiadomo, na czyje zlecenie robił te zdjęcia. Może trafiły potem na biurko gubernatora Fischera, może napawał się nimi sam Obergruppenführer Krüger albo nawet generalny gubernator Frank. Gdy ogląda się je osobno, niektóre wyglądają tak zwyczajnie, nudno, że wzrok prześlizguje się po nich swobodnie, bez punktu zaczepienia. Ot, droga prowadząca do lasu, po lewej stronie trzy wysokie brzozy, po prawej przydrożny rów i niewielkie wzniesienie, które upatrzył sobie fotograf. Z tego miejsca udaje mu się sięgnąć kadrem głęboko – pierwszy plan to trzej Niemcy. Wyglądają na zrelaksowanych, stoją bez czapek, hełmów, bez broni. Wykonali swoje zadanie, mogą odpocząć. Pozują, choć od niechcenia. Pewnie autor zdjęcia zawołał chwilę przed naciśnięciem migawki aparatu, żeby na niego spojrzeli. Więc patrzą. Za nimi ciąg ciężarówek czekających wzdłuż drogi. Sześć, wszystkie puste. Odsłonięte plandeki, wygaszone silniki. Czekają. Między dwoma brzozami stoi wysoki znak – skrzyżowanie. Przed nim dwaj inni Niemcy. Rozmawiają. Wyższy chyba usłyszał wołanie fotografa, bo zdążył jeszcze spojrzeć w obiektyw. Nic się nie dzieje. Horyzont zamyka linia drzew.
Takie zdjęcie w raporcie nie przykuje uwagi dowódcy. Pozbawione kontekstu nie powie też nic przypadkowemu widzowi. Dopiero uzupełnione o okoliczności nabierze mocy.
Na czele kolumny ciężarówek zaparkowała oficerska limuzyna, ale nie widać przy niej gestapowców. Swobodna atmosfera panująca wśród sfotografowanych mężczyzn pozwala przypuszczać, że dowódcy odeszli stamtąd i nie wracają od dłuższego czasu. Może jeszcze idą przez las, a może właśnie przyglądają się, jak rozstrzeliwani spadają do dołów? Gdyby zabrali ze sobą fotografa, być może zamiast nudnej sceny z ciężarówkami dostalibyśmy odpowiedzi na te pytania. Kazali mu jednak zostać.
Aby zadowolić oficerski wybredny gust, trzeba czegoś więcej niż tylko ciężarówek przy zakurzonej drodze. Więcej ruchu, więcej postaci, lepsze ujęcia. Na początek można pokazać wysiadających z "budy" cywilów. Przechodzą przez burtę z boku, pod odsłoniętą plandeką. Niemcy jeszcze pozwalają im się nie spieszyć. Każdego trzeba przecież obsłużyć – zawiązać mu przepaskę na oczach, żeby nie wiedział, dokąd idzie, i nie uciekał, kiedy już zrozumie.
– Wychodzić po kolei! – krzyczą.
Gestapowiec w płaszczu ściągniętym czarnym pasem i czarnych skórzanych rękawiczkach staje przed ciężarówką i rozkłada ramiona. Próbuje regulować ruchem idących na śmierć. Dwaj mężczyźni schodzą z burty tyłem do niego, właśnie dotykają stopami ziemi. Kobieta wychyla się spod plandeki – prawą dłonią podtrzymuje się metalowego słupka, obok niej mężczyzna w czapce już przełożył nogę, stanął na błotniku, zaraz zeskoczy na ziemię za plecami innego Niemca. Drobna więźniarka ze związanymi włosami, w zapiętym wysoko eleganckim płaszczu i chustą zawiązaną pod szyją czeka na swoją kolej, gestapowiec obok niej właśnie kończy zawiązywać komuś chustę na twarzy. Zasłania skazańca szerokimi plecami, zaciska węzeł, rozkładając łokcie na boki. Na najbliższym planie rozmazana ruchem głowa policjanta. Pewnie kogoś odprowadza do grupy przygotowanych więźniów. Nisko stojące słońce kładzie się jasnym blaskiem na twarzy, gra refleksem na hełmie.
Fotografowi spodobała się ta scena. Na wszelki wypadek zrobił dwa ujęcia. Na drugim kobieta zaciskająca dłoń na metalowym słupku rozgląda się z wysokości ciężarówki. Jeszcze nie wysiada. Jest wychudzona, starsza. Może zastanawia się, jak poradzi sobie z zeskoczeniem, może obawia się, że ramiona jej nie utrzymają, kiedy będzie musiała polegać na nich, przekładając nogę przez burtę. Na lewym przedramieniu ma białą opaskę. Być może jest na niej błękitna gwiazda Dawida. Niemcy w czapkach zawiązują opaski na oczach kobiet, Niemcy w hełmach czekają, by je odprowadzić. Swojej kolei doczeka się też więźniarka pozostająca w "budzie". Nie wiadomo, czy kazali jej skoczyć, czy ściągnęli ją siłą, czy jednak poradziła sobie sama z wyjściem z ciężarówki.
Kolejna scena, jeden krok dalej. Pokryty zielonymi liśćmi młodniak, przedsionek lasu. Uwagę przykuwa wysoki podoficer w hełmie, najpewniej sierżant. Z jego twarzy bije rutyna funkcjonariusza, dla którego ta sytuacja nie jest ani pierwszą, ani ostatnią w jego karierze. Widać po nim lekkie zniecierpliwienie i irytację, pewnie wolałby, żeby zamiast pstrykania zdjęć zająć się robotą. Tylu więźniów, tyle jeszcze grup do odprowadzenia. Ale nie protestuje, choć jego mina wyraża wszystko. Nie patrzy w obiektyw, nie pozuje, zerka gdzieś dalej, przed siebie. Rutyna pozwala mu też zapalić papierosa, trzyma go teraz między palcami lewej dłoni, prawą chowa do kieszeni płaszcza.
Jego podwładni, młodzi, z pustymi jeszcze pagonami, eskortują ubranych po cywilnemu mężczyzn. Trzymają ich za rękawy. Jeden policjant, jeden więzień. Przy nogach Niemców karabiny, na twarzach więźniów szerokie chusty, w dłoniach eskortowanych tobołki z osobistymi rzeczami, ciepły płaszcz przerzucony przez przedramię, z szyi innego – stojącego z tyłu, w jasnej marynarce, eleganckich pantoflach i ciemnym kapeluszu na głowie, ze starannie przystrzyżonymi wąsami – zwisa haftowany szalik. Mężczyzna na przedzie kolumny w zapiętej pod szyją białej koszuli i podniszczonej ciemnej marynarce garbi się, może pod ciężarem bagażu, a może strachu. Całą twarz ma przesłoniętą czarnym materiałem. Na pewno trudno mu oddychać. Stojący obok jego strażnik zaciska dłoń na jego łokciu. Zadba o to, by mężczyzna nie potknął się na korzeniach, nie upadł, nie zrobił sobie krzywdy przed tym, co go czeka. Jego oczy nie wyrażają żadnych emocji.
Daleko za nimi widać kolejną grupę przygotowującą się do wymarszu.
Następne zdjęcie, następna scena. Tym razem pięć kobiet. Każda ze swoim "przewodnikiem" trzymającym ją za prawe ramię. Każdy "przewodnik" w prawej dłoni niesie karabin. Gdyby którejś udało się wyrwać, szarpnąć mocno, zrzucić czarną opaskę z oczu, miałaby nie więcej niż kilka sekund życia. Tyle zajęłoby mu podbicie mausera do lewej dłoni, przeładowanie i oddanie strzału. Zresztą jak wyrwać się młodemu, silnemu mężczyźnie, dokąd uciekać? Więc idą, stawiają kroki ostrożnie, czasem opierają się na mocnych ramionach "przewodników". Nie niosą już walizek ani tobołków. Prawdopodobnie wszystko musiały zostawić na ścieżce przed wejściem w gęstwę lasu. Fotograf podąża za nimi. Strzela ujęcie, na którym widać plecy tego konwoju. Zwraca uwagę płaszcz kobiety na pierwszym planie – jasny, w charakterystyczną kratę. Dzięki temu płaszczowi uda się potem ustalić jej nazwisko i prawdopodobną datę egzekucji. Janina Skalska, żona właściciela młyna z podwarszawskiego Piaseczna, rozstrzelana 20 lub 21 czerwca 1940 roku. Wraz ze Skalską Niemcy aresztowali jej brata, Eugeniusza Ostapowicza. Eugeniusz też jest w tym lesie.
Gdzieś przed nimi znajduje się cel ich marszu. Jeszcze niewidoczny, ale coraz bliższy.
Źródło: tvnwarszawa.pl
Źródło zdjęcia głównego: Narodowe Archiwum Cyfrowe