Ratownicy medyczni protestują przeciwko niskim wynagrodzeniom i złym warunkom pracy. Jedni odchodzą z pracy, inni idą na zwolnienia lekarskie. Ostrzegają, że we wrześniu może dojść do sytuacji, gdy karetki nie wyjadą do pacjentów, bo nie będzie miał kto w nich dyżurować. Akcja protestacyjna toczy się na terenie całego kraju, dołączyli do niej między innymi ratownicy z Warszawy. Materiał Karoliny Bałuc z programu "Polska i Świat".
Niedługo może się okazać, że ludzi, którzy na co dzień ratują życie, po prostu w karetkach nie będzie. - Ratownicy odchodzą z pracy, rozwiązują umowy albo gruntownie się badają i idą na zwolnienia lekarskie - opisuje sytuację Piotr Dymon, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Ratowników Medycznych. To forma protestu, którego celem jest walka o lepsze warunki pracy i wyższe wynagrodzenia. Ratownicy czują, że zarabiają za mało, choć ich praca wiąże się z narażaniem swojego życia i zdrowia, ponoszą odpowiedzialność za życie całego społeczeństwa.
Mówią wprost: szykuje się sytuacja, gdy karetki nie wyjadą do chorych. - Postanowiliśmy odpocząć, wykorzystać możliwości kontraktowe i tak się złożyło, że wszyscy na początku września chcą odpocząć - zapowiada Michał Fedorowicz, ratownik medyczny z Warszawy. - Będzie paraliż, ponieważ prośby o rozmowy o podniesienie stawki podpisało w ciągu trzech dni 300 pracowników. To pokazuje skalę. Ilu osób nie będzie w połowie września albo od połowy września? Tego nie wiemy - dodaje.
Powagę sytuacji potwierdzają przykłady z Wrocławia czy Białegostoku, gdzie wielu ratowników kontraktowych już złożyło wymówienia. - Na wypowiedzeniu jest 135 osób i to de facto stanowi dwie trzecie obsad karetek - zaznacza Paweł Zaworski, ratownik medyczny z Białegostoku.
Tych, którzy z pracy odchodzą, nie ma kim zastąpić. Dyrekcja pogotowia w Białymstoku ogłosiła konkurs na nowych pracowników. Efekt? - Tylko 13 ofert zostało przyjętych do podpisania umów. Natychmiast ogłosiliśmy kolejny konkurs - informuje Bogdan Kalicki, dyrektor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Białymstoku.
Domagają się wyższych pensji
Ratownicy oczekują konkretnych rozwiązań i podwyżek. Choć od czerwca nie dostają już dodatków covidowych, to wciąż ciężko pracują. Jeden z warszawskich ratowników Maciej Koperski wskazuje, że często jest to około 350-400 godzin w miesiącu.
Podstawowa pensja to dla nich po prostu za mało. W Warszawie słyszymy, że ratownik medyczny zarabia średnio 45 złotych brutto za godzinę, nasi rozmówcy mówią jednak o 20, 30 paru złotych brutto. Michał Fedorowicz wylicza: - 34 złote razy etat, czyli 168 godzin daje nam kwotę 5712 złotych. Odejmijmy od tego ZUS, 1300 złotych i podatek. Zostaje nam 3573 złote.
Od tego często muszą jeszcze odjąć koszty odzieży i szkoleń, które muszą ponosić sami - dotyczy to części ratowników, którzy podpisują umowy w ramach prowadzenia własnej działalności gospodarczej.
Kto odpowiada za wysokość wynagrodzeń?
- My nie mamy możliwości, żeby sobie co jakiś czas te stawki zmieniać, dlatego że dochodzimy do punktu, gdzie będziemy musieli zdecydować, czy zakupimy leki, czy zakupimy paliwo. Decyzja leży po stronie ministerstwa. To oni mają pieniądze i to oni te pieniądze przyznają - mówi Piotr Owczarski, rzecznik Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego i Transportu Medycznego "Meditrans" w Warszawie.
Sprawę zupełnie inaczej przedstawia wiceminister zdrowia Waldemar Kraska. - To jest w tej chwili po stronie pracodawców. Ministerstwo przekazuje środki, a pracodawcy powinni indywidualnie w całym kraju do takich porozumień dojść - twierdzi.
- Minister za mnie oklaskami nie spłaci kredytu ani za mieszkanie, ani za samochód. To trochę krótka droga od bohatera do zera. Naprawdę ludzie wolą za tę kwotę sprzedawać książki na infoliniach niż ratować ludzkie życie - komentuje Maciej Koperski.
Karolina Bałuc, kk/b
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24