To zbieg nieprzewidywalnych pod koniec lipca 1944 roku okoliczności doprowadził do tragicznego końca warszawskiego zrywu - uważa historyczka Alexandra Richie, autorka książki "Warszawa 1944. Tragiczne powstanie".
W opinii Richie, pod koniec lipca 1944 roku dowództwo AK znalazło się w sytuacji, z której nie było dobrego wyjścia.
- Pomysł, żeby walką pokazać reszcie świata, że Polska chce być wolna, nie chce być w strefie wypływów ZSRR, ma ambicje funkcjonowania jako niezależne państwo, był dobry. Sama idea powstania była, moim zdaniem, oparta na racjonalnych przesłankach. Pod koniec lipca Niemcami zachwiał zamach na Hitlera, Armia Czerwona zbliżała się do Warszawy. Można było oceniać, że jest to najwłaściwszy moment na wystąpienie zbrojne AK - mówi historyczka.
Zauważa, że zaszły jednak okoliczności, które trudno było przewidzieć w momencie podejmowania decyzji o wybuchu powstania, a które doprowadziły do jego tragicznego zakończenia.
- Wszystko zaczęło się wiosną 1944 roku, kiedy powodzenie operacji Armii Czerwonej pod nazwą "Bagration" zaskoczyło samych Sowietów. Zaczęła się ona 22 czerwca 1944 roku i w ciągu miesiąca przesunęła linie frontu o 200 km. Nikt - ani Sowieci, ani Niemcy, ani AK - nie spodziewał się, że już w lipcu Armia Czerwona tak bardzo zbliży się do Warszawy. Także w lipcu pod kuratelą Sowietów powstał rząd lubelski, traktowany przez Stalina jako jedyne ciało uprawnione do sprawowania w Polsce rządów - mówi historyczka.
I dodaje: W tym kontekście powstanie miało zademonstrować światu, że w Polsce są także inne siły, niezależne od Stalina, które gotowe są walczyć. Wybuch powstania zbiegł się też z wizytą premiera Mikołajczyka w Moskwie i miał dostarczyć mu argumentów w rokowaniach ze Stalinem. To były nieprzewidywalne wcześniej wydarzenia, które doprowadziły do decyzji podejmowanej niemal w ostatniej chwili. Coś trzeba było zrobić, jakoś zareagować. Złe skutki miała decyzja o powstaniu, ale i bierność nie przyniosłaby niczego dobrego.
Błąd w ocenie wydarzeń
Historyczka zwraca uwagę, że dowódcy AK nie zrozumieli znaczenia kontrofensywy Niemców pod dowództwem Waltera Modela, która w ostatnich dniach lipca ruszyła przeciwko Armii Czerwonej stojącej już pod Radzyminem. Była to trzecia co do wielkości pancerna bitwa wschodniego frontu II wojny światowej.
- Odgłosy walk, które słychać było na Pradze w ostatnich dniach lipca uznano za oznaki zbliżania się Armii Czerwonej, co przyspieszyło decyzję o wybuchu powstania. Tymczasem był to początek bardzo zaciętych walk, które zaabsorbowały radzieckie wojska na kilka tygodni. Do połowy sierpnia, niezależnie od niechęci Stalina do pomocy polskiemu powstaniu, Armia Czerwona nie miała żadnej możliwości zajęcia Warszawy - podkreśla Richie.
- W sierpniu wojska radzieckie toczyły bardzo zacięte walki. Tereny pod Radzyminem przechodziły z rąk do rąk po kilka razy, walczono o każdą piędź ziemi. Oczywiście Armia Czerwona miała ogromną przewagę liczebną nad wojskami niemieckimi, ale Niemcy walczyli niezwykle zacięcie - dodaje.
Historyczka podkreśla, że nie kwestionuje złej woli Stalina wobec powstania, pokazuje tylko, że rachuby komendy AK na szybkie nadejście Armii Czerwonej były nierealne.
- Popełniono błąd w ocenie wydarzeń, błąd tragiczny w skutkach. Do trzeciej dekady sierpnia Sowieci nie byli w stanie zająć nawet Pragi - mówi Richie.
Historyczka zwraca uwagę, że stosunek Stalina do powstania odzwierciedla jego postępowanie w przypadku osłony powietrznej miasta.
- To można było zrobić już na początku sierpnia bez najmniejszych problemów. Armia Czerwona mogła zbombardować niemieckie lotniska, przejąć kontrolę nad przestrzenią nad miastem. Rosjanie nie tylko oddali niebo Niemcom, ale nie zgodzili się nawet na udostępnienie swoich lotnisk aliantom. Skutek był tragiczny. Niemcy mieli nad Warszawą wolną rękę i robili, co chcieli, czuli się całkowicie bezpieczni, bombardując miasto. Nad Warszawą latały stukasy, których załoga prowadziła ostrzał z karabinów, zdarzało się, że ofiary widziały twarz pilota lub strzelającego - mówi Richie.
W opinii historyczki, kontrofensywa Modela miała jeszcze inne tragiczne konsekwencja dla miasta - powstanie było pacyfikowane nie przez siły Wehrmachtu zaangażowane w walkę z Armią Czerwoną, ale przez SS.
- Daleka jestem od wybielania Wehrmachtu, który popełnił wiele zbrodni, ale nie mam wątpliwości, że frontowi żołnierze nie zdobyliby się na okrucieństwa, do których doszło w Warszawie. Do Warszawy skierowano jednostki SS pod dowództwem Ericha von dem Bacha-Zelewskiego, Oskara Dirlewangera i Bronisława Kamińskiego, które już wcześniej dopuściły się niewiarygodnych bestialstw na Białorusi. Dilewanger i Bach dowodzili oddziałami sformowanymi w większości z uwolnionych z obozów przestępców, okrucieństwo było ich znakiem firmowym. To właśnie oni dokonali w pierwszych dniach sierpnia rzezi na Woli i Ochocie - mówi Richie.
- Żołnierze Kamińskiego - w większości rosyjscy dezerterzy - celowali w grabieżach i gwałtach na kobietach. Okrutni i chciwi, zachowywali się w sposób tak niesubordynowany, że ich dowódca Kamiński zginął z rąk samych Niemców w sierpniu 1944 roku - dodaje.
Sygnał ostrzegawczy
Historyczka przypomina, że do pacyfikacji powstania Niemcy użyli ogromnych ilości ciężkiej broni.
- Do miasta sprowadzono najnowsze osiągnięcia niemieckiego przemysłu zbrojeniowego, całą masę superciężkiej broni oblężniczej. To były działa i wyrzutnie rakiet, pociąg pancerny, goliaty, a przede wszystkim potężne haubice i miotacze ognia. Był też moździerz Karl Moser Gerat, największa samobieżna broń w historii, którego jeden pocisk był w stanie zrównać z ziemią kilka budynków. Przerażające siłą rażenia, ale też dźwiękiem, jakie wydawały wyrzutnie rakietowe zwane przez warszawiaków "krowami", były czymś nowym i nieznanym. Podczas II wojny światowej tak zmasowanemu ostrzałowi z broni ciężkiej poddany został poza Warszawą tylko Sewastopol - wyjaśnia Richie.
Zwraca uwagę, że los miasta był sygnałem dla chwiejnych już wtedy sojuszników Niemiec: oto, co się stanie, jeżeli odważycie się przeciw nam wystąpić.
- W przypadku Rumunii ta lekcja okazała się skuteczna. Ale sprawa ma jeszcze inny aspekt. Zamach na Hitlera sprawił, że dyktator przestał się czuć bezpiecznie w swoim otoczeniu, ufał już wtedy bardzo niewielu osobom, a jedną z nich był Himmler. Po zamachu jego pozycja szalenie się umocniła. A Himmler miał wobec Warszawy sprecyzowane plany - mówi historyczka.
Autor: MAC//rzw / Źródło: PAP
Źródło zdjęcia głównego: domena publiczna Wikipedia