Amerykanie wykombinowali, że skoro kino wymyślili Europejczycy - bracia Lumiere, zaś oni mają Hollywood, pożenienie artystów obu kontynentów da piorunujący efekt. Tak powstał "Atlas chmur" – dzieło rodzeństwa Wachowskich i Niemca Toma Tykwera. Miało wyznaczyć "nowe granice kina science fiction". Udało się, co najwyżej, wyznaczyć granice głupoty. No, może jeszcze nudy. "Atlas…" – w zamierzeniu twórców film artystyczny, miał mieć też cechy blockbustera. Dlatego, dostaliśmy kuriozum na wysokich koturnach.
Wychodząc z ulgą (po 172 minutach!) z sali kinowej, usłyszałam pytanie sąsiada: "O czym właściwie jest ten film?" Było ono jednak źle postawione, powinno bowiem brzmieć: "O czym ten film nie jest?"
No bo czegóż w "Atlasie…" nie ma. Gdyby zacząć od tzw. gatunków, to mamy do czynienia i z dramatem psychologicznym i z kinem społecznym, i z komedią omyłek, a wreszcie z filmem przygodowym spod znaku Tomka Sawyera, tyle, że w wersji dla dorosłych. No i obowiązkowo pojawia się też kino futurystyczne, bo twórcy "Matrixa" w nim widzą przecież największy potencjał. Na doczepkę jest też romans.
Ci sami bohaterowie, nie do poznania pod tonami makijażu, w różnych epokach, w kolejnych wcieleniach, mają nam przekazać odkrywcze przesłanie o istnieniu reinkarnacji. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich historii ma być - zdaje się - motyw wyzysku i dyskryminacji. Od niewolnictwa począwszy, poprzez akcenty mocno feministyczne dotyczące wyzysku kobiet.
Tu pojawia się kolejna, "odkrywcza" teza - prześladowania istnieją, niezależnie od epoki. Wszystko podlane zostało też sosem pretensjonalności, chwilami tak nieznośnej, że można by podejrzewać twórców o członkostwo w fan-clubie Paula Coelho.
Wiara nie czyni cudów
Problem pojawił się, gdy rodzeństwo Wachowskich (od niedawna już nie bracia, bowiem Larry po zmianie płci, to teraz Lana) uwierzyło, że jest w stanie rzucić świat na kolana, ekranizując książkę Davida Mitchellado. Książkę pod tym samym tytułem, co film, która znosi granice języka, gatunku literackiego i czasu, co wydaje się jednak dla kina co najmniej trudne, a wręcz nieosiągalne.
Do pomocy postanowili wziąć skądinąd utalentowanego twórcę "Pachnidła" Toma Tykwera wierząc, że - cytuję - "Europejska wrażliwość w połączeniu z amerykańskim rozmachem, może zdziałać cuda".
Niestety, cudu nie było, a że liczyć należało faktycznie tylko na niego, można było zacząć podejrzewać jeszcze przed premierą, gdy Tom Tykwer zdradził, iż "aktorzy nie grają tu postaci tylko… dusze". I to - niestety - widać, bo wszelkie próby ogarnięcia całości rozumem, kończą się fiaskiem.
Nie pomogły największe gwiazdy fabryki snów, jak Tom Hanks, Halle Berry czy Susan Sarandon, ani nawet najlepszy w tym zestawieniu Brytyjczyk Ben Whishaw ("Pachnidło", "Skyfall"). Twórcy zaserwowali nam bowiem potrawę tak ciężkostrawną, że wręcz nie do przełknięcia. Kompletny groch z kapustą, w dodatku z taką ilością źle dobranych "przypraw", że o strawieniu bez efektów ubocznych nie może być mowy.
Pewnie dlatego, mniej więcej w połowie filmu, część widowni zapada w drzemkę, reszta zaś, nerwowo zerka na zegarek. Niestety, podczas oglądania "Atlasu chmur", czas zdaje się stać w miejscu. Niemal bite trzy godziny bombardowania widza takąliczbą wątków i odniesień, wymuszają na twórcach perfekcję w ich konstrukcji i przejrzystość. W tym przypadku zabrakło obu.
Pomysł, by wszystkie historie, dziejące się w różnym miejscu i czasie opowiadać równolegle, (czego nie było w powieści), okazał się niewypałem. Na to bowiem trzeba talentu i finezji Alejandro Innaritu, który w filmach "Babel" czy "Amorres Perros" poradził sobie z tym zabiegiem formalnym świetnie.
Sześć w jednym
Próba streszczenia fabuły "Atlasu chmur", to zadanie dość karkołomne, mimo to wypada wyjaśnić fanom wcześniejszych produkcji Wachowskich, skąd taka krytyka ich nowego dzieła.
Podobnie jak książka, także film opowiada historie sześciu bohaterów z różnych epok, których czyny wpływają na wydarzenia z przyszłości. Mamy tu i członka XIX-wiecznej wyprawy przez Pacyfik, biseksualnego artystę z lat 30. i amerykańską dziennikarkę z przełomu lat 70./80. XX wieku, a wreszcie współczesnego wydawcę z Londynu. Nie mogło też zabraknąć futurystycznego klona - czyli bohatera z przyszłości.
Niestety, nieustanne żonglowanie bohaterami, przeskoki z przeszłości do teraźniejszości, a w końcu i przyszłości sprawiają, że tak naprawdę ich losy nic nas nie obchodzą. O identyfikacji z postaciami nie ma w ogóle mowy. Ich wzajemne powiązania wypadają bowiem nieprzekonująco, a kolejne opowieści są poszatkowane. Teorię powtarzaną przez producentów, iż "Atlas…" można analizować "na wielu płaszczyznach i na różne sposoby", można schować między bajki. Powiedzmy wprost: mamy do czynienia z bełkotem, nie z wielopłaszczyznowym dziełem.
Próbując znaleźć jasne strony "Atlasu…" wypada wspomnieć jedynie o pracy - faktycznie genialnych - charakteryzatorów, którzy dokonali cudów z twarzami znanych aktorów. Przenoszeni do kolejnych epok, czasem nawet zmieniający płeć, są na tyle trudno rozpoznawalni, że wydaje się, iż ludzie, którym zawdzięczają taki efekt Oscara za charakteryzację mają już w kieszeni.
I na koniec uwaga. Przyglądając się widowni na projekcji "Atlasu…" (w pewnym momencie śledzenie wątków ekranowych, staje się nazbyt męczące) można zauważyć, iż jedyna grupą pochłoniętą filmem jest młodzież w wieku licealnym. Być może więc to ona jest tzw. docelowym odbiorcą filmu? Tu jednak pojawia się problem, bowiem film tercetu Wachowcy - Tykwer posiada kategorię "R", co oznacza, iż adresowany jest wyłącznie do dorosłych i inni na pokazy wpuszczani być nie powinni. (W Ameryce dotyczy to widowni poniżej lat 17, w Polsce 18.) Sądząc po zasiadających w fotelach widzach, zalecenie to, u nas przynajmniej, nie jest przestrzegane restrykcyjnie, co dla twórców, jest chyba dobrą wiadomością.
W to, że film dotrze na szczyty box office'ów , po klapie jaką zaliczył w rodzinnej Ameryce, trudno jednak się spodziewać. Na szczęście.
Autor: Justyna Kobus//kdj / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: materialy prasowe