"To były dwie warszawskie rodziny, od strony mamy i ojca, od pokoleń. Rodzice byli bardzo młodzi. Mama jeszcze nie pracowała, była 19-letnią dziewczyną. Ojciec miał 20 lat, pracował w składzie aptecznym, teraz się mówi drogeria, na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej. To był ogromny skład prowadzony przez jego wuja Leona Szamotulskiego. Pracował jako sprzedawca. Rodzice poznali się w czasie wojny przez wspólnych znajomych, wszyscy pochodzili z Żoliborza. Suzina, Pruchnika, Słowackiego… wszyscy oni mieszkali w tych okolicach".
Ojciec pani Grażyny - Jan Waliszewski - wszystko spisał w książce "Historia jednego życia. Lata 1940-1995". Wspomnienia zebrał bardzo skrupulatnie. Rodzinna kronika liczy ponad 330 stron. W roku 1941 poznałem Basię. Właściwie znałem ją znacznie dawniej, ale nie istniała dla mnie jako dziewczyna - zauważa rzeczowo na łamach kroniki. W czasie wojny jednak coś zaiskrzyło.
Barbara Pietrzakowska i Jan Waliszewski stanęli przed ołtarzem w kościele Świętego Stanisława Kostki, oczywiście na Żoliborzu, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Jak mówi pani Grażyna, zajechali dorożką, ale na tym luksusy się kończyły, bo czasy były ciężkie. "Panna młoda w sukni ślubnej, ale letniej, a tu śnieg pada. Przyjęcie było w domu u rodziców mojego ojca, bo mieli trochę większe mieszkanie niż rodzice mamy. Było skromnie. Zamieszkali razem na kolonii VIII".
Chodzi o domy zbudowane jeszcze w latach 20. przez Warszawską Spółdzielnię Mieszkaniową. Każdy stary mieszkaniec żachnie się na nazwanie kolonii blokiem czy kamienicą. To jakby plac Wilsona wymówić przez "ł".
Ze wspomnień Jana Waliszewskiego: Dom nasz na Żoliborzu miał się powiększyć o jeszcze jednego mieszkańca. Basia była w ciąży. Uniesienia miłosne i młode siły musiały zaowocować potomstwem. Miał nim być Michaś, tak zapowiadała Basia.
Brydż się skończył, zaczęło się powstanie
31 lipca był, jak na wojenne warunki, spokojny. Ciepłym, letnim wieczorem siedzieliśmy jeszcze długo na podwórzu VIII kolonii (…) zastanawiając się nad tym, jaki będzie dzień jutrzejszy. (…) 1 sierpnia był ładny, słoneczny, ciepły. Ranek spędziliśmy w mieszkaniu. Nie trzeba się było spieszyć do pracy. Później jakiś mały spacer pobliskimi ulicami. Powrót do domu. Około południa przyszedł Kazik z propozycją, ażeby u niego w domu zagrać w brydża. (…) Po kilku rozdaniach, gdzieś koło godziny 14, nagle za oknami mieszkania wychodzącymi na ulicę Suzina, w pobliżu kotłowni Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, posypały się strzały. Nie były to pojedyncze strzały, ale serie wyraźnie oddawane w walce. W chwilę później potężne detonacje wstrząsnęły szybami mieszkania. Nie mieliśmy pewności, że to wybuchały granaty. Podbiegliśmy do okna. Ulicą Suzina w stronę Słowackiego biegli żołnierze niemieccy w kierunku kotłowni. Strzelanina nie ustawała. Brydż się skończył.
Czytaj też: "Strzały nie cichły". W ciągu pierwszych dni sierpnia 1944 roku zginęło około 10 tysięcy mieszkańców Ochoty
Młodzi ludzie z biało-czerwonymi opaskami na ramionach potwierdzili: powstanie. Na Żoliborzu, na skutek nieprzewidzianej strzelaniny z Niemcami, wybuchło jeszcze przed godziną W. Emocje, która oddał Waliszewski w swoich wspomnieniach, są typowe dla pierwszych dni sierpnia: radość, wiara, nadzieja, ale też naiwność. Jak długo będzie trwało? Nie wiadomo, ale chyba już niedługo. Dzień, dwa. Rosjanie są już na Pradze, a poza tym Zachód pomoże.
Życie w piwnicy, poród pod bombami
Tak się jednak nie stało. Życie mieszkańców i mieszkanek kolonii VIII przeniosło się do piwnic. Nie były one skomunikowane, dlatego już w pierwszych godzinach powstania przebito otwory w ścianach: młotami, siekierami, kilofami, czym kto mógł. Chodziło o bezpieczeństwo, o to, by zawalony strop nie odciął drogi ucieczki, by piwnica nie stała się grobowcem.
Tam szykowało się posiłki, które stawały się coraz bardziej skromne. Tam się czytało Biuletyny, prowadziło niekończące się rozmowy, tam się spało. Już po pierwszych dniach walk powstańczych zabrakło elektryczności, gazu i wody. Oczywiście najdotkliwszy był brak tej ostatniej.
A jak było w piwnicach? Te małe komórki, w których ludzie składali węgiel oraz zbędne rupiecie z mieszkań stały się teraz miejscem stałego prawie pobytu całych, nieraz wieloosobowych rodzin. Poznoszono do nich przede wszystkim łóżka, tapczany, kozetki lub po prostu materace albo sienniki do spania. Poszczególne piwniczki, oddzielone od siebie ściankami działowymi pobudowanymi z cegieł poukładanych obok siebie w pewnych odstępach, pozornie tylko oddzieliły mieszkańców sąsiadujących ze sobą komórek. Stwarzało to wrażenie, jakby wszyscy przebywali w jednym pomieszczeniu. Słychać było rozmowy z pobliskich klatek, widać było, co kto robi, co je. Życie stało się jakby wspólne dla wszystkich.
W nocy z 24 na 25 września wydarzyło się coś, co jeszcze mocniej połączyło sąsiadów. I co wydłużyło listę lokatorów kolonii VIII, pod adresem Słowackiego 15/19.
"Akurat trwał nalot, wszyscy byli w piwnicy, było ciemno. Mama, przechodząc z jednego pomieszczenia do drugiego, przewróciła się, w tym momencie rozpoczęła się akcja porodowa. Pewnie w normalnych warunkach potrwałoby to dłużej, ale sytuacja sprawiła, że wyszło nagle. Co robić? Sąsiadki były jednomyślne: trzeba lekarza. Ale gdzie tu lekarz? Ktoś podpowiedział, że po drugiej stronie Słowackiego".
Obie strony głównej arterii Żoliborza łączyło przejście w wykopie.
Dom Skarbowców był i jest olbrzymi na kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt klatek schodowych. W nocy w tym domu miałem odszukać dr Blichowskiego. A jednak odszukałem. Nie pamiętam jak. Ale stanąłem za piwnicznymi drzwiami, za którymi spał człowiek, który miał wziąć na siebie moje kłopoty związane z tym, że w takich warunkach miałem zostać ojcem. Miał wziąć na siebie obowiązek odebrania dziecka i zabezpieczenia zdrowia, a może i życia mojej żonie Basi i temu, co dopiero ma ujrzeć świat. Świat? Piwniczną norę, która w każdej chwili może być wtłoczona w ziemię albo strzępami wylecieć w powietrze.
"Ojciec, 20-letni chłopak, pobiegł, znalazła lekarza, doktora Blichowskiego, który powiedział: proszę pana, dopiero wróciłem ze szpitala z dyżuru, nie będę leciał, żeby teraz poród odbierać, nie ma mowy. Ale ojciec go uprosił. Lekarz stwierdził: no dobrze, ale musi pan zorganizować bardzo dużo wody i akuszerkę, kogoś do pomocy. Pod bombami ojciec nosił w wiadrach, sąsiadki pomagały, nawet tę akuszerkę wyciągnął spod ziemi. Sąsiadki znalazły jakieś prześcieradła, żeby na rodzącą nie sypał się brud, pył i gruz. Podwiesili cały sufit tymi prześcieradłami, żeby to się na nich zatrzymało. Akcja porodowa trwała krótko, przyszła na świat dziewczynka".
Nie wiem, o której godzinie, kto ją odebrał, czy dr Blichowski, czy pani akuszerka. Jak to się wszystko odbyło w tej piwnicy bez wody bieżącej, bez możliwości kąpania, bez możliwości dokonania jakiekolwiek zabiegu. Pod bombami, pociskami, w kurzu i pyle sypiących się ścian przyszedł na świat człowiek. Słowo stało się ciałem (…) Teraz musieliśmy żyć lub zginąć nie we dwoje, ale we trójkę. Tak trzeba było patrzeć na rzeczywistość. Niemcy atakowali coraz mocniej.
"Wynędzniali, brudni, osmaleni, zarośnięci, głodni"
Powstanie dogorywało. W miarę opanowywania kolejnych dzielnic miasta Niemcy wypędzali ich mieszkańców. Ludność cywilna trafiała do obozu przejściowego w Pruszkowie. Po latach na pomniku Dulagu 121 pojawi się wszystko mówiący napis: "Tędy przeszła Warszawa".
29 września strzelanina nagle ucichła. Siedzieliśmy wystraszeni po piwnicach, jakby oczekując na coś strasznego, na koniec, na najgorsze. Nagle gdzieś z końca podziemnych korytarzy rozległ się głos: Alles raus! I to był koniec powstania. Wynędzniali, brudni, osmaleni, zarośnięci, głodni zaczęliśmy wychodzić w piwnic.
Opis tej wędrówki w "Historii jednego życia" pokazuje, jak na wojnie groza przenika się z absurdem: Ludzie wychodzili z tym tylko, co mogli wziąć do rąk i udźwignąć, ze świadomością tego, że nie wiadomo, jak długo, jak daleko trzeba będzie iść i jak prędko ten marsz będzie się odbywał. Toteż ludzie wynieśli z piwnic, z domów niejednokrotnie rzeczy najdziwniejsze. Niektóre kobiety założyły futra, inne płaszcze, spod których wystawały jakieś balowe suknie, niesiono skórzane walizy obok worków na kartofle (…) Jedni wzięli klatki z kanarkami, a inni tłumoki lub teczki. Tragiczne były te kolumny ludzi, którzy po sześćdziesięciu dniach wolności spędzonych w piwnicach szli znowu do niewoli w słońcu.
Autor tych słów też musiał wyglądać dziwnie. Na potwierdzenie słowa jego córki: "Ojciec niósł mnie i krzesło. Co jakiś czas stawali, wtedy matka mogła mnie nakarmić".
Grażyna została Marią, bo ksiądz nie lubił "pogańskich imion"
Pierwszy etap tej drogi kończył się na Dworcu Zachodnim. Stamtąd młodzi rodzice z maleństwem w beciku ruszyli do Pruszkowa pociągiem do przewozu węgla. W obozie przejściowym skierowano ich do hali numer dwa, przeznaczonej dla osób chorych i niepełnosprawnych.
"Spali na jakichś stołach. Żeby jak najbardziej oddzielić mnie od człowieka chorego na gruźlicę, ułożyli się tak: najpierw chory, obok jego żona, dalej moja mama, potem mój ojciec, dopiero na końcu ja. Żeby być jak najdalej od chorego. Z jedzeniem było bardzo kiepsko. Rodzice dopuszczali, że mogę nie przeżyć, bo warunki higieniczne katastrofalne, więc dziecko trzeba szybko ochrzcić".
Imię wybrali szybko i zgodnie. Urodziła się w ogniu walk, była dla mnie symbolem, a może właśnie ucieleśnieniem Grażyny Mickiewiczowskiej, tej bohaterskiej dziewczyny - Litwinki z dramatu mistrza Adama. A na drugie Maria - niech będzie jej opiekunką matka Jezusa.
Księdzu (znalezionemu w jakiejś pakamerze) propozycja nie przypadła go gustu. Imię Grażyna uznał za "pogańskie". "Mówią księdzu, że Grażyna, ale ksiądz oburzony, że takich wymyślonych imion to się teraz nie daje. Wykluczone, musi mieć na imię Maria, Matka Boska będzie nad nią czuwała. Mieli 19 i 20 lat i musieli się zgodzić. I tak zostałam Marią Grażyną, ale całe życie funkcjonowałam jako Grażyna Maria. Nikt na mnie nie mówi Maria".
W końcu Jan, Barbara i Grażynka wrócili na Żoliborz. "Sąsiadki się zabrały, pocieszały rodziców, bo przecież dziecko nie żyje. Urodzona w strasznych warunkach, wygnana do Pruszkowa... Uznały, że dziecko nie miało szans, by przeżyć. A jednak".
Grażyna Zielińska wciąż mieszka na Żoliborzu, już nie w kolonii, w bloku. Ale w okolice miejsca swoich narodzin zagląda. "Często przychodzę, cieszę się, że w kinie Tęcza znów coś się dzieje, że wciąż działa przedszkole, w którym zaczynałam swoją edukację, że nowe kawiarenki powstają". Podwózki odmawia, chce zajrzeć jeszcze do Merkurego, bo "mają tam najlepszy ser".
Wszystkie cytaty z "Kronika jednego życia. Lata 1940-1995" oznaczone są kursywą.
Autorka/Autor: Piotr Bakalarski
Źródło: tvnwarszawa.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvnwarszawa.pl